Roszady, taktyki planowane na wiele ruchów do przodu, sekwencje zagrań mające własne nazwy – wszystko to może przyprawić o ból głowy. Czy w takim razie serial o szachach jest w stanie przykuć uwagę kogoś, kto myli skoczka z gońcem (w tym niżej podpisanego – arcymistrza szachowej miernoty)? „Gambit królowej” udowadnia, że może, bo choć do realistycznego odwzorowania rozgrywki przykłada się tu ogromną wagę (konsultantem serialu był Garii Kasparov, a produkcję chwalą szachiści z całego świata), to serialowy świat nie ogranicza się jedynie do sześćdziesięciu czterech białych i czarnych pól. Showrunner Scott Frank zaproponował widzom pasjonującą historię z niezwykle magnetyczną bohaterką na pierwszym planie. Ale to, co najciekawsze, czai się gdzieś w tle – realia Ameryki lat 60. zawieszone pomiędzy purytańską patriarchalną rodziną a rodzącym się feminizmem oraz pierwszymi oznakami rewolucji seksualnej.
Beth Harmon poznajemy w 1958 roku. Dziewczynka ma dziewięć lat i właśnie została uratowana z wypadku samochodowego, w którym zginęła jej matka, Alice. Beth trafia do sierocińca i tam, pod okiem woźnego, pana Shaibela, uczy się grać w szachy. Kolejne pojedynki stają się dla niej całym światem, a ona sama okazuje się genialnym dzieckiem dyscypliny, potrafiącym pokonać o wiele bardziej doświadczonych szachistów. Mimochodem talent i pasja pozwalają jej podążyć własną, nienarzuconą przez nikogo ścieżką. Beth nie czuje się w obowiązku zostać kolejną idealną kandydatką na żonę; odrzuca, a nawet nie rozważa przygotowania do roli, którą będą musiały odegrać jej rówieśnice – po co być gospodynią domową żyjącą w rzeczywistości wyjętej z folderu agencji nieruchomości, skoro można grać w szachy? Dojrzewanie bohaterki pozbawione jest znamion brutalnej socjalizacji. Paradoksalnie tym, co pozwala na tak daleko idące samostanowienie utalentowanej dziewczyny, jest jej tragiczna historia. Matka Beth była wolnym duchem – próbowała stać się tym, kim w przyszłości stanie się jej córka – kobietą wyzwoloną. W „Mistyce kobiecości”, jednej z klasycznych pozycji wyznaczających nurty myślowe światowego feminizmu, Betty Friedan pisała o tysiącach nieszczęśliwych amerykańskich żon i matek lat 50., zamkniętych w czterech ścianach i na kilku metrach idealnie przystrzyżonego trawnika. Wiele z nich skończyło studia, ale ich aspiracje miały zaczynać się i kończyć na rodzinie – wykształcenie było tylko po to, żeby zabawiać męża ciekawą rozmową i lepiej wychować dzieci. Kobieta nie była dla siebie, była dla innych. Niewiele z nich zdecydowało się sprzeciwić status quo, bo jak mówiła Susan B. Anthony, XIX-wieczna sufrażystka, większość bała się surowych kar, „jakich społeczeństwo nie szczędzi tym, które ośmielą się wykroczyć poza przypisane im role”. Matka Beth była jedną z tych odważnych i dlatego postanowiła zawalczyć o niezależność, ale na tak radykalne kroki wykonywane przez kobiety było jeszcze za wcześnie, z emancypacją należało poczekać do połowy lat 60. Dlatego Alice, zamiast znaleźć dla siebie osobne miejsce w społeczeństwie, wpadła w koleiny innej roli: pariaski i wariatki. Kobieta ponosi więc spektakularne fiasko, ale jej sukcesem okazuje się credo, które zdołała przekazać córce: nie oddawaj swojego losu w czyjeś ręce. Stwierdzenie to brzmi niczym motto ucieleśniające american dream, jednak dominujące naiwne i romantyczne przedstawienia american dream zazwyczaj pomijają społeczno-kulturowy kontekst i nie dość realistycznie ukazują przeciwności, z którymi musi mierzyć się jednostka (takimi jak ograniczenia wynikające z płci, rasy czy pochodzenia z konkretnej grupy społecznej), a przede wszystkim utrwalają konserwatywne mity o życiu w krainie poczciwego wuja Sama. Wspinasz się na sam szczyt nie po to, żeby być sobą, ale po to, żeby potwierdzić zasadność istnienia skostniałego systemu. W „Gambicie królowej” jest inaczej: Beth nie obchodzą role genderowe, walka polityczna czy dogmaty wiary. Interesują ją możliwości i wybór, którego może dokonać bez ingerencji innych.
W sierocińcu bohaterka stawia kolejny krok ku niezależności – opiera się indoktrynacji (religijnej i kulturowej). Jako jedna z wielu dziewczęcych dusz do uformowania, wymyka się spod kontroli systemu i okazuje się na tyle sprytna, by sprawiać pozory grzecznej i podporządkowanej. Kiedy jako nastolatka zostaje adoptowana, po raz pierwszy w życiu spotyka się z tradycyjnym modelem amerykańskiej rodziny i z miejsca dostrzega jego fasadowość. Cukierkowe firanki, tapety i lamperie nie są w stanie przykryć frustracji, którą przepełniony jest dom Wheatleyów. On – niezadowolony mąż, wyjeżdża na całe tygodnie pod pozorem przedłużających się służbowych wyjazdów; ona – niespełniona żona, zabija czas, pijąc kolejne piwa, grając na fortepianie i po cichu łka nad zmarnowanym życiem, w którym zabrakło miejsca na realizację marzeń, ale również na zbudowanie rekompensującej ich porzucenie bliskiej i szczerej więzi z mężem. Beth, przyglądając się Wheatleyom, nie ma nawet okazji, by dać się nabrać na ułudę rodzinnej idylli.
„Gambitowi królowej” w większości udaje się uniknąć fabularnych klisz, typu: ja versus świat, kobieta versus mężczyźni. Beth po prostu robi to, co się jej podoba. W szachy grają niemal wyłącznie mężczyźni? Co za problem – będzie grać z mężczyznami, a jednocześnie nie da się sprowadzić do roli błyskotki, turniejowej miss. Nikt zresztą nie próbuje zrobić z niej ładnej „paniusi”. A może to Beth nie zauważa męskich spojrzeń, ponieważ jest zbyt skupiona na tym, żeby wykonać następny ruch? Ktoś pomyśli: skoro tak, to zapewne bohaterka na siłę próbuje dostosować się do męskich standardów. Nic z tych rzeczy – „Gambit królowej” nie opowiada o chłopczycy bądź dziewczynie wpasowującej się w konwenanse patriarchalnego świata. Uzdolniona szachistka potrafi odnaleźć się zarówno pośród męskich, jak i żeńskich stereotypów – z jednej strony upija się za dwóch, z drugiej jest niezrównaną wielbicielką szykownych ubrań. Beth nie czuje się niczym ograniczona i z nutą bezczelności, ale i ogromną swobodą dobiera odpowiadające jej role – jest więc niczym kulturowy brikoler, który z zastałych elementów, często zmieniając ich znaczenie, konstruuje tożsamość wedle własnych zasad. Być może więc tym, co uwodzi w serialu Franka, nie są świetnie zrealizowane sekwencje szachowych pojedynków, ale postać potrafiąca uwolnić się od sieci zależności narzucanej przez świat. Ta umiejętność może być uznana za egoizm (moim zdaniem nie do końca słusznie). Beth otaczają ludzie, którzy jej pomagają, którzy ją kochają, podziwiają. Ona jednak nigdy nie daje się usidlić – bo pomoc, miłość czy podziw rzadko kiedy są bezinteresowne, częściej są próbą narzucenia swojej narracji drugiej osobie. Bohaterka, niczym dumne zwierzę, najlepiej czuje się w towarzystwie tych, którzy potrafią uszanować jej niezależność – to dlatego tworzy tak zgrany duet kobiet wyzwolonych ze swoją przyrodnią matką, Almą. Obie czerpią z życia garściami, nawet jeśli niekiedy prowadzi to do autodestrukcji.
W tym kontekście rozczarowuje finałowy odcinek serialu. Nagle Beth rezygnuje z niezależności i zawierza swoje życie innym. Nie dzieje się tak w wyniku procesu, kolejnego kroku w drodze ku mądremu samostanowieniu, dzięki któremu bohaterka uczy się kreować i podtrzymywać zdrowe relacje międzyludzkie. Nie, z minuty na minutę staje się bezbronna, przez co trzeba ją ratować i pomóc jej wygrać turniej w ZSRR. Wspólnotowość pojawia się w „Gambicie królowej” na siłę, a kłopotliwym wzorcem dla Beth staje się szachowe imperium Związku Radzieckiego, gdzie cały zespół pracuje nad zabójczą finezją każdego ruchu pojedynczego gracza. Cukierkowa wizja „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” kompletnie nie przystaje do skomplikowanej opowieści o wykuwaniu tożsamości na przekór opresyjnym wzorcom kulturowym. Być może jednak owa wspólnotowość była twórcom potrzebna do zasygnalizowania rzeczywistości lat 60., w której rodził się ruch hippisowski, afirmujący duchową i fizyczną jedność grupy. Niestety, o ile droga Beth jest pełna niuansów, porażek i zwycięstw, o tyle wizja wielkiej, miłującej się szachowej rodziny brzmi jak temat socrealistycznego muralu zdobiącego sowiecki pałac młodzieży bądź płytkiej wizji dzieci kwiatów rodem ze „Zdobyć Woodstock” Anga Lee.
Przesłodzone i sprzeczne z ideą całego serialu zakończenie nie jest jednak w stanie zepsuć pozytywnego odbioru całości. Finał opowieści jest dobrze osadzony dramaturgicznie – wszak przez siedem odcinków obserwujemy wspinanie się na szczyt szachowej geniuszki, a w epilogu otrzymujemy punkt kulminacyjny tej wspinaczki. Wszelkie niedociągnięcia scenariuszowe rekompensuje dojrzała i przemyślana kreacja Anyi Taylor-Joy wcielającej się w Beth. Młoda aktorka, która objawiła się światu w „Czarownicy: Bajce ludowej z Nowej Anglii” Roberta Eggersa, zdobywa szlify w kolejnych ciekawych projektach i dziś już można uznać, że Taylor-Joy łączy charyzmę i fotogenię gwiazd starego Hollywood z nowoczesnym, niezwykle realistycznym, skupionym na najdrobniejszych gestach sposobem kreowania postaci.
„Gambit królowej” jest świetnie skrojoną, kunsztowną i jakościową rozrywką, a to już sporo ponad to, co oferuje większość seriali Netfliksa, przypominających produkty z fabrycznej taśmy mające wypełnić ofertę streamingowego giganta byle czym. Nie ukrywam, że z chęcią obejrzę kolejne wariacje na temat ról kulturowych, feminizmu i mizoginii. Wątek genderowy wydaje się w dzisiejszym kinie potrzebny i aktualny, co pokazują chociażby „Niedosyt” Carlo Mirabelli-Davisa (perspektywa zniewolonej kobiecości) i „Lighthouse” Eggersa (kompleksy męskości). W czasach nieustannej wojny kulturowej potrzebujemy tekstów, które przypomną nam, że tożsamość to przede wszystkim zbiór konwenansów, stereotypów i ról do odegrania. Tylko tyle i aż tyle.
„Gambit królowej”
twórca: Scott Frank
Netflix