Wiele się zmieniło, wiele wody upłynęło i nagród przybyło od czasu, gdy Lars von Trier robił filmy, w których kamera biegała za współczesną „świętą grzesznicą” – udręczoną kobietą skonfrontowaną z patriarchalnym porządkiem. A potem w „Gazecie Wyborczej” czytaliśmy zachwyty Tadeusza Sobolewskiego o tym, że w Cannes wydarzenie porównywalne z pokazami dzieł Dreyera, Tarkowskiego, Kieślowskiego. Że „Przełamując fale” to mistyczna przypowieść, bezpośrednia jak reportaż na wideo. Od tego momentu intrygował, zwodził, zmuszał do intelektualnego wysiłku. Wprowadzał widza na głębokie wody, gdzie badał elastyczność etycznych granic kina. Dziś, dwie dekady później, u von Triera różnie z kolejnymi zachwytami, więcej chyba sycenia sensacji, popełniania gaf poza ramą filmu. Pamiętacie pewnie, że kilka lat temu zamiast sięgnąć po kolejną Złotą Palmę – tym razem za „Melancholię”, Duńczyk palnął na konferencji prasowej niepoprawny politycznie żart o Hitlerze – o tym, że trochę go rozumie, że nawet mu współczuje. Stał się więc von Trier na siedem lat persona non grata canneńskiego festiwalu, nie wpuszczono go z rozpisaną na dwa tomy i kilka rozdziałów „Nimfomanką” na czerwony dywan. Mówiło się o dożywociu, ale zostało mu wybaczone – wrócił, a świat na chwilę wstrzymał oddech. Szkoda tylko, że Duńczyk wpadł na Lazurowe Wybrzeże akurat z filmem „Dom, który zbudował Jack”, w którym narobił niesamowitych głupot. Chyba jeszcze większych, niż zgrywając przygłupa przed kamerami.
Żeby było jasne: na początku byłem podekscytowany! Pomyślcie, rzecz została podzielona na pięć epizodów i epilog, w których pierwsze skrzypce gra seryjny morderca Jack (bezbłędny Matt Dillon) – człowiek cierpiący na niekontrolowane napady agresji i z nerwicą natręctw w pełnym rozkwicie, który na przestrzeni ostatnich dwunastu lat ukatrupił sześćdziesiąt niewinnym osób. Jedne ustawiał niczym kukiełki i strzelał do nich jak w wesołym miasteczku. Innym dawał lewarkiem przez głowę, co okazywało się zaskakująco zabawne. Były też kobiety, którym obcinał piersi i robił z nich portfele, strzelał również do dzieci jak do kaczek, a potem wypychał je watą jak myśliwskie trofea – skoro jesteśmy przy kaczkach, jednej z nich, jeszcze jako dziecko, obciął nóżkę kombinerkami. Idąc dalej: wsadzał te wszystkie ofiary do czerwonego vana, zawoził do chłodni w środku miasta, gdzie – mam nadzieję, że nie zdradzę tu wielkiej tajemnicy – chciał ułożyć z nich tytułowy dom jak z talii kart. Jak się można domyślać, Jack, inżynier z wykształcenia, byłby dumny ze swojego dzieła. W końcu tworzenie czegoś – niezależnie od budulca i poziomu perwersji przyjętej retoryki – to przecież sztuka. Tym bardziej kiedy bierze się przykład z najlepszych: Glenna Goulda, Williama Blake’a, Paula Gauguina czy wywołanego do tablicy Adolfa H. – twórcę „sztuki ekstrawaganckiej”. Panteon sław Jacka (aka Pana Wyrafinowanego) nie zna granic. A nasza odraza wobec niego miesza się ze skrytą fascynacją.
„Dom, który zbudował Jack” to film, który znowu miał dobitnie sterować odbiorcą, generować spolaryzowane reakcje, naruszać tabu podstawowe dla naszej kultury. Tyle że nawet kiedy zobaczycie scenę, w której Jack bierze na celownik kilkuletnie dzieci, powiecie pewnie, że niby niesmaczne, zostaje jak drzazgi pod skórą, ale przecież to norma. I słusznie! Ostentacyjne stężenie przemocy psychicznej i fizycznej w kinie to żadne novum. Nasza kultura już dawno dała zielone światło obrazom okrucieństwa generowanym od lat przez kino, stając się perwersyjną pornografią makabry. To właśnie w tym miejscu von Trier dochodzi do ciekawych metawniosków, stawia się w pozycji uprzywilejowanego kpiarza, sączy jad (momentami) błyskotliwej ironii i czarnego humoru, wyciągając czerwoną kartkę w kierunku pokolenia wyrosłego na szesnastu epizodach „Piły”, w których bez trupa to żaden fun. To my – a nie kino – jesteśmy dzicy i pogańscy. Gorzej, kiedy odwraca tego kota ogonem i zaczyna – na fali przemyśleń o fotogenicznej naturze zła oraz fascynacji współczesnej widowni tym, co niszczycielskie – usprawiedliwiać swoją filozofię twórczą. Wszystko podsycone uwielbieniem, miłością do samego siebie. Kolejne autotematyczne fragmenty z własnych filmów, które miały być puszczeniem oka do widza, są niestety ostatecznym dowodem na jego rozbuchane ego, próżność, manię wielkości. I zaburzenia obsesyjno-kompulsywne – pozę męczennika, który podsyca potrzebę publicznej pokuty. Weźmy na przykład fragment, w którym tworzy ewidentny kolaż swoich filmów: od „Królestwa” po „Melancholię”, stawiając je obok spuścizny Mao, Stalina i – tu niespodzianka – Hitlera. Wszystko niby wykpione, wszystko dla bezpieczeństwa w nawiasie. Mnie się to jednak widzi jako wygodne alibi. „Dom, który zbudował Jack” wygląda czasem tak, jakby to von Trier był jego jedynym odbiorcą. Cóż, sytuacja, w której głównym motywem dla Larsa staje się Lars, wzbudza tylko niesmak i politowanie.
A przecież niesamowity był w tym filmie potencjał oparty o imponujący splot tematyczno-intelektualny, spędzający sen z powiek każdego śmiałka, który odważyłby się podjąć jego interpretacji. Objąć wzrokiem wszystkie tropy von Triera to wyzwanie najwyższej próby. Od tezy, jakoby zbrodnie, jakich twórca dopuszcza się na ekranie, były wyrazem fantazji, których nie możemy zrealizować, przez sponiewieranie #MeToo i naszej powierzchownie politycznie poprawnej kultury, po nietzscheańskie bajdurzenie. Skoro już przy tym jesteśmy, warto zauważyć, że usłana trupami odyseja Jacka przyjmuje formę dialogu z podświadomością. Z offu dobiega nieustanna rozmowa bohatera z tajemniczym Vergem – jak się później okaże, Wergiliuszem, któremu głosu użyczył nie kto inny, jak Bruno Ganz, znany z roli… Hitlera w „Upadku” Olivera Hirschbiegela (ktoś chyba nie mógł się powstrzymać). Panowie oddają się pseudofilozoficznym dysputom o fermentacji winogron, szlachetnej pleśni oraz związku zbrodni ze sztuką, po czym chwytają się pod ramię, wrzucają Charonowi obola do kubeczka i wpływają razem do piekła. Von Trier sięga tu po wątek katabazy – podróży do krainy umarłych, czyniąc z Jacka Dantego, który odmalował wizję piekielnego kotła na bazie skalanej grzechem ludzkości, a sam rozlicza się z grzechu ponad czterech dekad aktywności twórczej. Nie wiem, czy to dobrze, że akurat von Trier spisuje testament przez kalkę moralitetu, którym kiedyś tak bardzo pogardzał. Tym bardziej że oparty o porządek symboliczny tak grubymi nićmi szyty, że szwy rozłażą się na wszystkie strony, wychodzą na wierzch. Wiem, powiecie: zmasowana szydera, przecież naciąga maskę cynika. Tyle razy słyszałem ten argument, że właśnie ta bezustanna zgrywa zaczęła męczyć najbardziej.
*
Chciałoby się znowu wyjść z filmu von Triera z poczuciem autentycznego wyszarpania emocji na prawo, lewo i z podniesionym ciśnieniem. Wyzbyć się atmosfery sensacji, a potem usiąść na kinowym fotelu, sam na sam z filmem. Niestety, „Dom, który zbudował Jack” poprzedzany jest w Polsce „zaproszeniem” reżysera-śmieszka, który chwali się wypędzeniem z canneńskiej premiery stu oburzonych krytyków i zaleca złapanie za najbliższą klamkę. Ten żart nie działa, jak miał działać. Żaden tam ubaw po pachy, nie wiem, kogo to śmieszy. Lars von Trier zamiast narzędzi reżyserskich stosuje rozwiązania na poziomie użytego w filmie lewarka. I sam sprowadza swoje dzieło do mizernej prowokacji. Doprawdy kretyńskie.
„Dom, który zbudował Jack”
reż. Lars von Trier
premiera: 18.01.2019