Archiwum
18.04.2018

Pamięć mięśni

Marek S. Bochniarz
Film

Joe poczuł coś za sobą. Było to wrażenie czegoś żywego i nadchodzącej przemocy, i to napięcie, wyczulenie zmysłów pozwoliły mu obrócić się na czas i przyjąć kij na ramię, co zawsze jest lepsze niż oberwać w tył głowy.

To było lewe ramię, a Joe był praworęczny. Gdy się odwrócił , był w stanie złapać nadgarstek mężczyzny, zanim kij opadł ponownie. Stali twarzą w twarz, a że byli tego samego wzrostu, Joe natychmiast się zamachnął i jego czoło jak cegła spadło na podstawę nosa tamtego, miażdżąc mu kość. Mężczyzna z oczami oślepłymi od czerwonego bólu zaczął się osuwać, a Joe uniósł ostro i szybko kolano, bez litości wbijając je w szczękę tamtego i ją łamiąc.

Joe to ponury mężczyzna przeżywający kryzys wieku średniego. Ale taki kryzys oznacza dla niego coś zupełnie innego, niż choćby dla przeciętnego urzędnika pocącego się w wymiętym garniturze. Noszący się w stylu casual Joe zabija ludzi młotkiem. Jego masywne ciało tylko z pozoru należy do ospałego misia – to bardziej zbroja, chroniąca go przed światem i magazynująca energię. Jeśli go zaczepimy bądź zirytujemy, to brodaty i ponury osiłek Joe może nieoczekiwanie eksplodować i ciężką ręką wyjaśnić nam, że nie lubi: czekać, być obrażany, czuć się zagrożony. A teraz jak na złość otrzymuje trudne zadanie. Ma wyrwać jakąś nieletnią ze szponów pedofilów. Na początku „Nigdy cię tu nie było” widzimy go finalizującego poprzednie zlecenie, lekko sfrustrowanego i zagubionego w krwawych wspomnieniach, fantazjującego o własnej śmierci.

Joe leży w łóżku w domu swojej matki. Myśli o popełnieniu samobójstwa. Takie myśli są dla niego jak metronom. Zawsze obecne, zawsze tykające. Przez cały dzień co kilka minut myśli sobie: muszę się zabić.

Lynne Ramsay uchodzi za reżyserkę, która tworzy obezwładniające widza kino immersyjne, w którym skupia uwagę na bohaterze, wchodzi w jego buty – a w przypadku „Nigdy cię tu nie było” również i pod skórę. Wszystko w filmie – począwszy od muzyki, przez tempo rozwoju akcji i montaż, a skończywszy na kompozycjach poszczególnych kadrów i kolorystyce – wyznaczają procesy zachodzące w ciele silnego mężczyzny czy to, jak funkcjonuje ono w przestrzeni. Seans uświadamia najgorszy typ sensualności – okazuje się, że nie jest to zmysłowość znana na przykład z produkcji porno, horrorów i melodramatów (gdzie dochodzi do rozlewu różnych płynów cielesnych), tylko sensualność zapośredniczająca postrzeżenia zmysłowe mordercy (gdy do tego doszedłem i teraz napisałem, to dopiero zrozumiałem, jak makabrycznie to brzmi). Seans przybliża nam raczej fizjologię niż emocje Joego.

Zrobił sto pompek i sto przysiadów. Jego poranny rytuał. To, sporo spacerów i ściskanie piłki ręcznej tak często, jak to możliwe – to były jego jedyne ćwiczenia. Lubił zwłaszcza, gdy miał silne ręce. Sprawdzały się w walce. Łamiesz przeciwnikowi palce i masz natychmiastową przewagę. Poprzetrącane paluchy przerażają nawet najsilniejszych facetów. A w walce – jak w tańcu – często łapiemy się za ręce.

Zwaliste ciało Joego wykonuje wyuczone i opanowane do perfekcji podczas służby w FBI czynności. A że mężczyzna nie jest typowym współczesnym bohaterem kina akcji, ratującym niewinną dziewczynkę z łap zwyrodnialców, lecz od dłuższego czasu cierpi na depresję, to czasem z niemałym trudem wykonuje niegdyś zupełnie rutynowe zadania. Nadwrażliwe oczy chroni czapką z daszkiem. Luźne i niechlujne ubrania są wygodne w sytuacji, gdy wszystko drażni i przeszkadza. Tylko to ciało – masywna zbroja pozwala Joemu spełniać coraz bardziej obmierzłe funkcje. Dlatego Joaquin Phoenix na potrzeby roli nie wyhodował imponującego kaloryfera – jak mają to w zwyczaju gwiazdki filmowe (vide: Ryan Gosling, Tom Hiddleston), tylko przybrał na wadze, a imponujący zarost zapuszczał już wówczas na planie do nadchodzącej roli Jezusa w „Marii Magdalenie” Gartha Davisa. To i imponująca intuicja aktorska sprawiają, że na ekranie Phoenix staje się bardzo przekonującym, bo wyjątkowo ludzkim potworem. Jak przyznała zresztą reżyserka – podczas realizacji filmu zdarzył się moment, gdy miała wrażenie, że w kamerze widzi diabła.

„Nigdy cię tu nie było” to pierwsza zrealizowana przez Lynne Ramsay produkcja cyfrowa, ale utrzymywany przez nią rygor czasowy i budżetowy sprawił, że najnowszy film reżyserki jest równie zdyscyplinowany, jak poprzednie. A że w świat Joego wpadamy głęboko, może nam umknąć, jak bardzo statyczne są ujęcia Thomasa Townenda. Dynamiczna kamera towarzyszy tylko scenie „łóżkowej” walki z funkcjonariuszem nowojorskiej policji – a jej nagły ruch oddaje eksplozję nieoczekiwanego ataku Joego. Ramsay twierdzi zresztą, że w tym wyjątkowym przypadku była najbliższa typowej, „pełnej” sceny akcji. Pozostałą przemoc oglądamy już zapośredniczoną – przez pracę kamery śledzącej działania Joego, w postaci skutków ubocznych (mycie zakrwawionego narzędzia zbrodni), bądź jako dźwięki tła. Ramsay jako ta, która oszczędza widoku krwawej łaźni, dała się poznać publiczności w „Musimy porozmawiać o Kevinie”, gdy zamiast masowego morderstwa oglądaliśmy jedynie zimne skupienie tytułowego bohatera, strzelającego do uczniów zamkniętych w sali gimnastycznej. „Co za okrutne spojrzenie!” – wzdychaliśmy. Ta uparta metonimia tylko dodaje pazura i uroku kinu Lynne Ramsay.

Trochę w filmie brakuje równowagi dla obezwładniającego występu Phoenixa ze strony Ekateriny Samsonov jako Niny Votto, „nieletniej w opałach”. Niemniej jak najbardziej rozumiem ostrożność Ramsay i to, że ograniczyła wątki pedofilskie do niezbędnego minimum. Być może to gorzka lekcja wysunięta z obserwacji ostracyzmu, z jakim spotkała się Deborah Kampmeier przy premierze jej skandalicznego dramatu „Hounddog”. (Główna bohaterka staje się ofiarą gwałtu, a udział aktorki Dakoty Fanning przy kręceniu tej szokującej sceny skazał film na potępienie już na etapie premiery na festiwalu Sundance). Wydaje się zresztą, że Ramsay nie potrzebowałaby tego rodzaju scen. Nina to raczej po prostu figura niewinnego aniołka, której ocalenie ma dla Joe znaczenie symboliczne, katartyczne, bądź jest po prostu ostatnim powodem, dla którego mężczyzna powstrzymuje się od samobójstwa.

„Nigdy cię tu nie było” drażni tak naprawdę tylko jednym – tym, że szybko się kończy i wytrąca nas z wyjątkowego przeżycia, jakim jest seans tego boleśnie „sensualnego” filmu. Młoda ekipa Ramsay była podobno zawiedziona zakończeniem zdjęć – energii mieli jeszcze na drugi obraz, co jest raczej rzadkie.

Oczywiście może trochę zdziwić, jak daleko znajduje się ekscentryczna, rozbita na chaotyczny ciąg retrospekcji forma „Musimy porozmawiać o Kevinie” od schludnie, chronologicznie uporządkowanego ciągu zdarzeń w „Nigdy cię tu nie było” (historie o porzuconych projektach Ramsay trochę nam rozjaśnią tę sytuację). Oba filmy łączy jednak to, że Ramsay odziera w nich amerykańską kulturę audiowizualną – brukowe historie o seryjnych mordercach i psychopatach czy zgrabne thrillery o agentach FBI – z płytkiej, choć wdzięcznej warstwy rozrywkowej. Zostają same paskudne i zwykle wypierane sprawy, które nieprzyjemnie absorbują umysł widza, perfidnie pozbawiony przez reżyserkę tabloidowej pigułki gwałtu. To bardzo zabawne, że właśnie Szkotce przypadło w udziale takie niewdzięczne zadanie. Wykonuje na gruncie kina artystycznego podobnie krecią robotę, jak James Benning w filmie eksperymentalnym („Landscape Suicide”). Oby tylko te „amerykańskie wakacje” trwały u Ramsay w najlepsze.

 

źródło cytatów:
Jonathan Ames, „You Were Never Really Here”, London 2016, tłumaczenie własne

 

Nigdy cię tu nie było, reż. Lynne Ramsay
premiera: 13.04.2018