Archiwum
20.07.2018

Oto są Małpy na miarę naszych możliwości

Mateusz Witkowski
Muzyka

Album „Tranquility Base Hotel & Casino” dowodzi, że Arctic Monkeys ostatecznie odkleili się od rzeczywistości i postanowili poświęcić swoją karierę na rzecz jałowej retro maskarady. Albo wręcz przeciwnie.

Jak to w ogóle brzmi: Arktyczne Małpy? To tak, jakby już na początku kariery złożyć deklarację: „do ukończenia trzydziestego roku życia będziemy grać wyłącznie na organizowanych przez znajomych domówkach, po czym rozwiążemy zespół i zostaniemy przedstawicielami handlowymi”. Gitarzysta Jamie Cook, który ponosi odpowiedzialność za tę absurdalną nazwę, nie jest dziś nawet w stanie sobie przypomnieć, co miał wówczas na myśli.

Nie ma jednak wątpliwości, że bezpretensjonalność i „zwyczajność”, która emanowała od czwórki z Sheffield, była jednym z kluczy do sukcesu. Debiutującym w 2005 roku Arctic Monkeys udało się odtworzyć znany popkulturowy schemat. Byli po prostu czwórką niedbale ubranych chłopaków z brytyjskiej klasy robotniczej, którzy zmieniali się w superbohaterów, gdy tylko chwytali za instrumenty. Trądzik nie jest bowiem problemem, jeżeli masz rękę do pisania chwytliwych melodii i błyskotliwych tekstów.

Zły kolega Josh Homme

Co nie mniej istotne: ich działalność miała też w sobie wiele z punkowego „zrób to sam”, w czym usilnie wspierali ich pierwsi fani. To oni, bez wiedzy zespołu, umieścili wybrane nagrania (pochodzące zresztą z demówek dystrybuowanych za darmo podczas koncertów) na specjalnie założonym w tym celu profilu na MySpace. W ten sposób, na długo przed oficjalnym debiutem, udało się zainteresować twórczością Małp pokaźną rzeszę słuchaczy.

Debiutancki longplay już w pierwszym tygodniu sprzedał się w liczbie ponad 360 tysięcy egzemplarzy. Krytycy i odbiorcy zwracali uwagę, że w muzyce nastolatków z Sheffield łatwo wysłyszeć wpływy tuzów w rodzaju The Jam, The Who i The Kinks. „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not” urzekało świeżością i niewinnością połączoną z łatwo dostrzegalnym w tekstach Turnera zmysłem obserwacji. Arctic Monkeys byli zadziorni, a przy tym zdystansowani wobec maczyzmu i całego konceptu bycia cool. Szalenie zdolni, ale również do bólu typowi i świadomi swoich wizualnych niedostatków – oto po raz kolejny na naszych oczach urzeczywistniał się wielki rockandrollowy sen.

Wydany rok później „Favourite Worst Nightmare” plasował się pod względem stylistycznym dość blisko debiutu. Był raczej świadectwem niespiesznego postępu, odwlekanej dorosłości. Inaczej sprawa miała się natomiast w wypadku „Humbug”, który miał swoją premierę trzy lata później. Brytyjski zespół wpadł wówczas w „złe” towarzystwo. W rolę starszego kolegi, który instruuje, jak należy palić papierosy i jakich płyt należy słuchać, wcielił się Josh Homme, pełniący również funkcję współproducenta płyty. Małpy postanowiły wykonać pierwszy wyraźny krok w nowym kierunku. „Humbug” brzmiał dużo ciężej niż dwa pierwsze albumy, panowie zaprezentowali tu również nieco inne podejście do wokalnych i instrumentalnych harmonii – dało się wyczuć mocne wpływy Queens of the Stone Age, ale i The Stooges. Polówki Freda Perry’ego i T-shirty z odlschoolowym logo Adidasa zostały zastąpione katanami i rozciągniętymi swetrami. W obozie Arctic Monkeys zaczęła się mała rewolucja (nie tylko wizerunkowa).

Dzieci kultury karaoke

Czwarty longplay w dyskografii zespołu, czyli wydane w 2011 roku „Suck it and See” łączy wątki znane z poprzednich płyt i uzupełnia je utworami w rodzaju „Love Is A Laserquest” i „Piledriver Waltz” będącymi wyrazem zamiłowania frontmana do sixtiesowego popu spod znaku Patsy Cline. Spore zamieszanie wywołuje sam tytuł albumu. Angielski idiom, który znaczy tyle, co „sprawdź i przekonaj się sam”, nie podoba się Amerykanom – egzemplarze sprzedawane za oceanem są opatrzone naklejką ukrywającą „brzydkie” słowo.

Niezależnie od kwestii artystycznych i anegdotycznych: Arctic Monkeys w niczym nie przypominają już chłopaków z Sheffield. Wyraźnie zachłystują się kulturą Nowego Świata i zapadają na „amerykanozę”, której doświadczył wcześniej niejeden zespół z Wysp Brytyjskich (patrz: „Joshua Tree” i „Rattle and Hum” U2). Na dodatek Turner zaczyna nadużywać… brylantyny. Na jego czole pojawia się charakterystyczny forelock przywodzący na myśl pomnikowe postaci z lat 50. takie jak Elvis Presley czy Tony Curtis (istotnym tropem wydaje się też wizerunek Beatlesów z wczesnego, hamburskiego okresu kariery). Pod względem modowym zespół zaczyna ciążyć w stronę brytyjskich teddy boys i – przede wszystkim – amerykańskich greasersów i rockersów.

Oznacza to koniec niewinności. Zmianie ulega również sceniczne zachowanie frontmana. Turner w trakcie koncertów co i rusz zaczyna przybierać wysilone, maczystowskie pozy, które w połączeniu z jaskrawym image’em wypadają dość kuriozalnie. Część fanów jest absolutnie zachwycona, inni natomiast zastanawiają się, czy stary dobry Alex nie doznał w trakcie trasy poważnych obrażeń głowy (debata dotycząca „nowych” Arctic Monkeys toczy się zresztą do dziś, czego dowodzą komentarze widoczne na YouTube).

Jakkolwiek brzmiała właściwa odpowiedź, było jasne, że panowie coraz chętniej spoglądają wstecz. Wizerunkowo stają się wykapanymi retromaniakami, zakochanymi w tradycji i rockowej spuściźnie, poświęcającymi przerwy w koncertowaniu na modły przed portretem Jamesa Deana i picie whisky. Sukces ich kolejnej płyty stanowi jednak dość jasną odpowiedź na pytanie, czy stylistyczna wolta się opłacała. „AM” z 2013 roku (tytuł nawiązuje do „VU” Velvet Underground), promowany między innymi singlem „Do I Wanna Know”, to najszybciej sprzedający się album roku w Wielkiej Brytanii. W międzyczasie Turner coraz bardziej pogrąża się w krępującej (lub, jak mawia młodzież, cringe’owej) bufonadzie. Gdy zespół otrzymuje w 2014 roku Brit Award, pozwala sobie na przydługie przemówienie, w trakcie którego wciela się w samozwańczego rockowego mesjasza, swoją perorę kończy natomiast upuszczeniem mikrofonu.

*

Małpy wróciły wraz z nowym wydawnictwem po pięciu latach, w maju tego roku. Tym razem: w entourage’u rodem z lat 70. (skoro wcześniej odhaczyliśmy lata 50. i 60., to teraz już tylko czekać na ich kolejne wcielenie nawiązujące do new romantic), który sugeruje, że mamy do czynienia z cosplayerami zakochanymi w filmie „American Hustle”. Jasne stało się, że Arctic Monkeys to hochsztaplerzy, dzieci kultury karaoke, które nie chcą podjąć się kreowania nowej jakości w muzyce rozrywkowej. Wolą za to odgrywać role, bawić się elementami znanymi z popowej tradycji. Na dodatek darmowe płyty rozdawane podczas koncertów zastąpiły wywindowane ceny biletów, zgodnie z żelazną logiką współczesnego kapitalizmu. Można już wciągać na maszt białą flagę? W rockowym mainstreamie nie wydarzy się już nic więcej? Nie tak prędko.

Ratunek przed Foo Fighters

Zacznijmy od wspomnianej naturszczykowatości znanej z wczesnego wcielenia zespołu oraz od faktu, że estetyczna „niewinność” jest na tym etapie rozwoju naszej kultury już tylko mitem, pobożnym życzeniem. Samo odtwarzanie rockandrollowego snu, o którym była mowa wyżej, sugeruje pewne zakotwiczenie w tradycji – na co zresztą chętnie wskazywali krytycy przywołujący nazwy istotnych kapel gitarowych z Wielkiej Brytanii.

Do tego dochodzi britpop, który był w 2005 roku stosunkowo świeżym zjawiskiem. Nawiązywanie do niego, choćby pod względem wizerunkowym, jakąś dekadę od premiery „(What’s the Story) Morning Glory?”, dużo lepiej egzemplifikuje rozumianą po Reynoldsowsku retromanię niż zabawy z rockerskim wizerunkiem uskuteczniane ponad pół wieku później. Wczesne fryzjerskie wcielenia Turnera (wiwat, Paul McCartney) i poboczny projekt The Last Shadow Puppets nie pozostawiają natomiast żadnych wątpliwości dotyczących jego stosunku do tradycji muzyki pop.

Małpy nigdy nie były zespołem ze ścisłego „teraz”, doskonale wpisującym się w Zeitgeist. Ich wielkość wzięła się z umiejętności balansowania między doświadczeniami przeszłości a tym, co jest aktualnie grane. Pisząc o „Suck it and See” i – w szczególności – „AM”, celowo zbagatelizowałem zawartość obu albumów. O ile pierwszy z nich można traktować jako swego rodzaju strefę buforową, o tyle drugi stanowi ostateczny dowód na to, że muzyka gitarowa może znaleźć swoje miejsce w mainstreamie – niekoniecznie w postaci stadionowych koszmarków, takich jak Foo Fighters.

Arctic Monkeys od początku funkcjonowali gdzieś na pograniczu beztroskiego popu a świadomej propozycji artystycznej. Ich przedostatnia płyta stanowiła doskonały przykład tego, jak w kreatywny (i atrakcyjny pod względem komercyjnym) sposób pogodzić riffowe, do bólu typowe granie z Timberlake’owym popem lat zerowych – warto o tym pamiętać, gdy po raz kolejny będziemy narzekać na to, że nowe składy nie wymyślają już żadnych nowych receptur.

Prezydent w złotych gatkach

„Tranquility Base Hotel & Casino”, owszem, jest albumem unurzanym w retro stylistyce, wynikiem zachwytu staroszkolnymi filmami science fiction oraz modą lat 70. To jednak tylko dekoracja. Wyimaginowany hotel z kasynem znajdujący się na Księżycu stanowi dla Turnera pretekst do stworzenia wielowątkowej opowieści dotyczącej świata, którym rządzi facet przypominający wrestlera w złotych gatkach (ciekawe, o kim mowa???) – świata, który codziennie przymusza nas do zajmowania się milionem błahostek, zamiast pozwolić nam skoncentrować się na kilku naprawdę istotnych aspektach. Wreszcie: świata stanowiącego potpourri złożone z tumblrowych pocztówek, rezygnującego z „teraz” na rzecz nieustannej cyrkulacji obrazów, stylistyk, powidoków.

Nawiązania do „Zabawić się na śmierć” Neila Postmana i „Infinite Jest” Davida Fostera Wallace’a, które znajdziemy w tekstach, są nieco pretensjonalne? No cóż, nie można wiecznie śpiewać o dziewczynie, która „jak mniemam, dobrze wygląda na parkiecie”. Maskarady i zmiany stylistyczne? Przypomnijmy sobie, z zachowaniem wszelkich proporcji, o Davidzie Bowiem. Podwyższanie cen biletów i dyskontowanie własnego sukcesu? „Tranquility Base Hotel & Casino”, na którym ze świecą szukać typowych refrenów i singalongs, można by śmiało traktować jako marketingowe samobójstwo. Arctic Monkeys pokazują światu, że można być gitarowym zespołem, który nie ucieka od popularności, a zarazem przenicowuje cały koncept „popu” (wspomniany maczyzm to przecież przykład gry z konwencją i stereotypami). A na dodatek jako jedyni rockowi wykonawcy debiutujący w latach zerowych mają papiery na to, aby zapisać się w historii mainstreamu jako coś więcej niż kapela, która nagrała trzy longplaye z fajnymi piosenkami.

W otwierającym najnowszy album „Star Treatment” Turner śpiewa: „Chciałem być po prostu jednym z członków The Strokes”. Całe szczęście, że mu przeszło.

 

Arctic Monkeys, „Tranquility Base Hotel & Casino”
Domino

2018