Archiwum
23.02.2011

„Okejos, Panie Boże”, czyli o męskiej starości bez radości

Grzegorz Tomicki
Literatura

Książka Doroty Wodeckiej „Mężczyźni rozmawiają o wszystkim” zaczyna się – podobnie jak ostatnie tomy reportaży Mariusza Szczygła i Witolda Szabłowskiego – rozdziałem zatytułowanym „Zamiast wstępu”. Można zatem mówić o czymś w rodzaju szkoły „Gazety Wyborczej”, którą ktoś złośliwy – ale nie ja – mógłby nazwać „szkołą wstępu zamiast wstępu”. A może to bardziej powszechna tendencja?

W owym wstępie-nie-wstępie autorka powiada: „Ta książka wzięła się z niedopowiedzeń. Z pytań, których nie zadałam ważnym dla mnie mężczyznom. Mój zawód jest moim prywatnym alibi do drążenia tego, czego nie mogłam w nich zrozumieć”. Podstawowa motywacja, która wyznacza problematykę książki, ma więc charakter egzystencjalny i dotyczy kwestii zasadniczych. Autorka słusznie przy tym zakłada, iż „niedopowiedzenia” jej osobistej narracji na temat tak zwanej męskiej natury, o ile istnienie podobnego fenomenu daje się w ogóle stwierdzić, mają wymiar ponadjednostkowy i mogą zainteresować szerszą grupę czytelników.

Tym bardziej, że na swoich rozmówców Wodecka wybrała osobowości nieprzeciętne, cenione i znane. Z tym zastrzeżeniem, że znane tylko zainteresowanym kulturą polską, zwłaszcza literaturą, a więc w mocno ograniczonym jednak zakresie. (Niniejszym z przykrością donoszę, że wielu studentów polonistyki nie wie na przykład, kim jest Marcin Świetlicki.) A są nimi – że posłużę się, dla skrótu, formułą wykorzystaną na okładce – „Stasiuk Pilch Stańko Bieńczyk Osiatyński Pszoniak Miodek Karpowicz Rylski Nowak Konieczny Podsiadło Różycki Świetlicki Sikora Rusinek Czyżewski Mikołajczyk”. Większość z nich, jak widać, to pisarze. Rozmowy były wcześniej publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” w cyklu „Męska muzyka”.

O co w swoim czasie nie zapytała ważnych dla siebie mężczyzn Dorota Wodecka? „Czego pragną? Kiedy godzą się na siebie samych? Dlaczego pociąga ich zdrada? Czy potrafią dokonać wyboru i pójść za tym, co ważne? I co jest ważne? Pasja, praca, miłość? Czym jest ta miłość? Czego szukają w kobiecie? I gdzie jest między ludźmi miejsce na samotność?”. Pytania te rzeczywiście w książce padają, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że pytanych często absorbowały problemy cokolwiek innej natury. Pytani o miłość i relacje damsko-męskie, stosowali rozmaite uniki: „O, to ja nie jestem gotowy, żeby o miłości tutaj…” (Pilch); „Ech… Mówienie o tym. Mówienie o tym to męczarnia” (Różycki); „Szczerze mówiąc, mam dość doświadczeń w temacie «miłość». Miłość to, miłość tamto” (Karpowicz). Profesor Miodek natomiast indagowany o „kochanie”, natychmiast przechodzi do językoznawczych objaśnień: „Kochać znaczy dotykać. Bardzo piękna etymologia słowa, czyż nie?”.

Bardziej wylewny „w temacie miłość” okazał się inny profesor w tym gronie, Wiktor Osiatyński, aczkolwiek jego tezy głoszące, iż „niewierność może być częścią wierności”, a nieujawnione romanse, dzięki którym mężczyzna może się dowartościować („poczuć się atrakcyjnym, wyjątkowym”), na ogół sprzyjają małżeństwom (pod warunkiem, że przed małżonką cicho, sza!), niekoniecznie przypadną do gustu niektórym czytelniczkom. Podobnie jak zasada: „Można przeżyć przygodę z inną kobietą, pamiętając jednak, gdzie jest kotwica”.

Tymczasem najciekawsze, moim zdaniem, fragmenty rozmów przeprowadzonych z tymi naprawdę interesującymi ludźmi, dotyczą zgoła czego innego, a ich chwilami bardzo osobiste wyznania zebrane w jednym tomie skłaniają do uogólnień.

Pierwszy wniosek mógłby być taki, że panowie na ogół źle znoszą starość. Najdobitniej chyba rzecz ujmuje Eustachy Rylski: „Jedyną zaletą starości jest to, że wiele usprawiedliwia. Mówiąc najdosadniej – nawet robienie pod siebie. […] Nie, nie widzę żadnego sensu, piękna ani żadnej prawdy w starości, chorobie, przemijaniu, biedzie, jaka się do nich dołącza. Nie potrafię w niej dostrzec niczego poza nieodległym i przewidywalnym końcem, który jest zawsze katastrofą”.

W radiowej rozmowie autorka zastanawiała się, czy nie jest to aby przypadłość specyficznie męska. Kobiety są ponoć solidniej „umocowane społeczne” – przez macierzyństwo, grono przyjaciółek, którym można się zwierzać i tym podobne. Mężczyzna zaś to typ bardziej aspołeczny, introwertyczny, zamknięty w sobie, niemający oparcia w relacjach międzyludzkich. Zagadnięty o męską przyjaźń, Rylski odpowiada: „Nie nadawałbym jej szczególnej rangi. To po prostu przyjemność przebywania ze sobą”. Wtóruje mu Świetlicki: „Żadnego mojego kontaktu z jakimkolwiek mężczyzną nie nazwałbym przyjaźnią”.

Z tezą tą jednak można polemizować. Swoiście męskie ponoć problemy z akceptacją starości, przemijania i śmierci widziane z szerszej perspektywy mogą ujawnić wymiar ogólniejszy, wykraczający poza płciowe uwarunkowania. Można je na przykład ujmować w kontekście ponowoczesnej nadświadomości (nadrefleksyjności), która obnażając rozmaite iluzje co do istoty rzeczywistości, jednocześnie obdarza człowieka wolnością i pozbawia go symbolicznego, fantazmatycznego czy mitycznego oparcia, co Slavoj Žižek nazywa „upadkiem skuteczności symbolicznej”. W ten sposób starość symboliczna (w ściśle Lacanowskim znaczeniu symboliczno-wyobrażeniowa), a więc w jakimś stopniu już oswojona i możliwa do przyjęcia, staje się starością realną, spotkaniem z Rzeczą jako źródłem nieusuwalnej traumy.

Proces ten artykułuje się expressis verbis w rozumowaniu Ryskiego: „Irytuje mnie gadanie, że młodość ma swoje zalety, a starość swoje. Tak mówią ci, którzy jej jeszcze nie zakosztowali, lub tacy, którzy uważają, że każde ludzkie doświadczenie, nawet ostatnie stadium raka, nas uszlachetnia i wzbogaca. To nonsens biorący się czasami z najlepszych intencji”. Słowem: jedyny sens starości zamyka się w tym, że jest ona fizycznym i psychicznym cierpieniem, poprzedzającym śmierć jako definitywny koniec ludzkiego życia. Czy wolno ową refleksję kwalifikować jako swoiście męską?

Z takim pojmowaniem starości koresponduje dość oczywisty pesymizm i „egzystencjalna rezygnacja”, z którymi często spotykamy się w wypowiedziach bohaterów książki. „Człowiek jest młody – powiada Świetlicki – jeżeli ma przyszłość, a ja o swojej myślę jako o pustyni. Jest dla mnie kompletnie nieciekawa. Nic fascynującego już sobie nie wyobrażam. A skoro przestałem sobie wyobrażać, na nic już nie czekam, to myślę, że jestem stary”. I nie stało się to ani nagle, ani „z powodu życiowych wydarzeń, tylko ot tak, po prostu. Upływ czasu, charakter”. (Autorka wyznała, iż po rozmowie ze Świetlickim o mało nie wpadła w depresję.)

Cokolwiek młodszy od niego Ignacy Karpowicz ujmuje problem w kategoriach kulturowych, i to zasadniczych: „Do słowa «koniec» nie pasuje przymiotnik szczęśliwy. Do słowa «koniec» nie pasuje żaden przymiotnik. Koniec to koniec. I kropka. Happy end to wymysł popkultury, a wcześniej chrześcijaństwa. Trzeba było śmierć Jezusa przerobić w coś mniej drastycznego, osłabić wstrząsającą wymowę tej śmierci. No więc go wniebowstąpiono. I ma pani swój happy end”.

Rylski z kolei przeprowadza typową analogię pomiędzy własnym wkraczaniem w okres starości a schyłkowością świata jako takiego: „Świat doszedł do ściany. Mam wrażenie jego opresyjnego przepełnienia rzeczami, informacją, ludźmi. Jest za dużo, za głośno, za agresywnie. Boję się, że zabraknie powietrza, wody, miejsca. Widzę w nim wiele gorszącego braku, ale jeszcze więcej nadmiaru, tego cholernego rozpasania nierównowagi”.

Jerzy Pilch natomiast wypowiada się w charakterystycznym dla siebie stylu aforystycznym: „Życie się składa ze złudzenia wieczności i z przerażającej utraty tego złudzenia”.

Rzecz charakterystyczna: podczas gdy pesymistyczne wynurzenia brzmią autentycznie i sprawiają wrażenie racjonalnych, często też wypowiadane są z ironicznym dystansem, wizje optymistyczne trącą z reguły pretensjonalnością i niepoprawnym, retorycznie uprawomocnianym pięknoduchostwem: „Trzeba nauczyć się czekać i dorastać powoli. Nie można mieć od razu tego, co się objawia w szczelinie istnienia. Warto pozwolić życiu mówić”, naucza Krzysztof Czyżewski.

Adam Nowak, lider zespołu Raz Dwa Trzy, legitymizuje swoje niezawodne recepty na życie autorytetem religijnym: „Bóg nie znosi postawy odbiegającej od podstawowego : «Tak, tak, nie, nie». Każdy, kto choć raz usiłował kierować się tą zasadą, wie, jakie przynosi to przeróżne, jednocześnie przewidywalne i nieprzewidywalne skutki. Bo radykalność jest piękna. Niezmącona wątpliwościami i wahaniami”.

Optymizm cokolwiek podejrzanego autoramentu, bo dość minimalistyczny, serwuje nam natomiast Andrzej Stasiuk, któremu chodzi o to, „żeby ze stosunkowo niskim poziomem żalu odchodzić. Wiadomo, że zawsze będziemy odchodzili niepogodzeni, ale chciałbym powiedzieć: no, okejos, Panie Boże, w miarę było. Chodźmy”.

Generalnie wszelako wychodzi na to, że życiu przeciętnego Polaka o nieprzeciętnej osobowości – a więc „myślącego inaczej”, w pozytywnym określenia tego znaczeniu, i to jest właśnie najsmutniejsze – towarzyszy nieustanne memento moriomnis moriar. I w ogóle wszystko to marność.

Warto więc może skorzystać z przykładu Jacka Podsiadły, który kieruje się optymizmem najczystszej wody: „Nieraz mi się w życiu wszystko waliło, ale też wiele razy coś mi z nieba spadało. Tak po prostu się dzieje, trzeba to przyjąć i nie robić z tego tragedii”. Po za tym, jak twierdzi poeta, „większość chorób można leczyć intensywnym bieganiem czy kopaniem piłki, więc na tym będę opierał swą nadzieję trwania w zdrowiu, którego i pani życzę”. A ja państwu.

Korzystanie zaś z polecanego bona fide przez Roberta Koniecznego – architekta, „który zaprojektował najlepszy dom na świecie” – „Horoskopu na każdy dzień” przedwojennego astrologa Jana Starży-Dzierżbickiego osobiście jednak odradzam. Dawanie posłuchu zawartym w nim rewelacjom zdecydowanie nie daje się, jak mawia Filozof, obronić przed trybunałem Rozumu.

Dorota Wodecka, „Mężczyźni rozmawiają o wszystkim”,
Wydawnictwo Agora,
Warszawa 2010



Książka Doroty Wodeckiej „Mężczyźni rozmawiają o wszystkim” zaczyna się – podobnie jak ostatnie tomy reportaży Mariusza Szczygła i Witolda Szabłowskiego – rozdziałem zatytułowanym „Zamiast wstępu”. Można zatem mówić o czymś w rodzaju szkoły „Gazety Wyborczej”, którą ktoś złośliwy – ale nie ja – mógłby nazwać „szkołą wstępu zamiast wstępu”. A może to bardziej powszechna tendencja?