Skończyło się lato, kończy się więc również festiwal przyjaźni polegający na recenzowaniu wyłącznie tych albumów, które przypadły nam do gustu. Zaręczam jednak, że i tym razem kilku ciepłych słów nie zabraknie. Przed Państwem: Machine Gun Kelly, Szczyl i Fukaj, Anna Jurksztowicz, Pixies i The Shins.
Machine Gun Kelly
„Tickets to My Downfall”
Bad Boy/Interscope
Amerykański raper Machine Gun Kelly wspierany przez Travisa Barkera z zespołu Blink 182 nagrywa pop punkową płytę. Co mogło pójść (nie) tak?
Choć nasze wczesne odkrycia muzyczne mogą budzić po latach zażenowanie, powrót do płyt słuchanych w dzieciństwie to zawsze spora frajda. Gorzej jednak, jeżeli w ślad za nostalgią nie idzie jakakolwiek refleksja, praca wyobraźni, świeże spojrzenie. Właśnie tak się sprawy mają na „Tickets To My Downfall”. Nowy album Machine Gun Kelly’ego to zbiór piętnastu (zazwyczaj nieprzekraczających trzech minut) kompozycji, które traktują popową odmianę punka tak dosłownie, jak to tylko możliwe. Nie ma tu miejsca na cudzysłów, twórczą obróbkę, jakikolwiek postęp. Baker zrezygnował z rapowania i elektronicznych brzmień na rzecz dobrze znanych harmonii, „hoppusowatych” linii basu i power chordowych galopad. A ponad wszystko: na rzecz mało atrakcyjnych lirycznie opowieści na temat tego, jaki to z niego zaćpany drań. Problem bowiem w tym, że choć duch macierzystego zespołu Travisa Barkera unosi się nad całością, to zapamiętywalnych melodii tu jak na lekarstwo (zalążki pojawiają się m.in. w „Kiss Kiss” czy „Bloody Valentine”). Jak powiedziałby zapewne czterdziestoparoletni weteran pop punka (są tacy!): „Enema of the State” to to nie jest.
Chwalić za artystyczną woltę czy ganić za poziom zawartych na albumie piosenek? Ze względu na bolesną nijakość tychże: jednak to drugie.
Szczyl x Fukaj
„Kaptur/Wczoraj” (singiel)
SBM Starter
Tym razem inaczej: dwa rapowe odkrycia tego roku nagrywają wspólny numer – co mogło pójść nie tak?
Tak naprawdę: całkiem sporo rzeczy. Jako się rzekło, mówimy o artystach, którzy dopiero co otrzymali bilet wstępu do rap-gry, a ich kariera zaczęła rozwijać się w dość nienaturalnie dynamicznym tempie. Przypomnijmy, że szersza publiczność poznała Fukaja nieco przez przypadek – jego utwór „Owoce” został parę miesięcy temu podesłany streamującemu Macie, który po prostu kliknął w link, będąc na wizji.
Na szczęście obaj panowie potrafią przekuć swoje niedostatki w atuty, a ich nieopierzenie ma pewien niezbywalny urok. Nieco kanciasta nawijka Szczyla doskonale przylega do udanego bitu NEGATIVE_BROTHER, dostajemy też próbkę naprawdę przyzwoitego tekściarstwa: „Na kolizji światów zawsze cierpi vibe mój, tata nie rozumie rapu, mama nie rozumie rapu / Szczyl to avangardopatus / Wisienka tortu rapu raczej pleśń na spodzie blatu”. W pamięć jeszcze silniej zapada Fukajowe „Wczoraj” ze świetnym trap-house’owym bitem Charliego Monclera. Co prawda sam raper ma jeszcze pewne warsztatowe problemy związane z intonacją i emisją, spośród grona innych młodych zawodników wyróżnia go jednak pewna niewyuczalna cecha: Fukaja po prostu chce się słuchać, wrażenie robi też jego specyficzna postawa, którą nazwałbym „bardzo emocjonalną obojętnością”. Nie ulega wątpliwości, że w przyszłości będziemy mieli z obu panów pociechę oraz że SBM Starter, swoista kuźnia talentów, poczekalnia w drodze do większej rozpoznawalności, bywa ciekawsza niż SBM Label.
Drugi z wymienionych raperów, niejako uprzedzając fakty, nawija w „Kapturze”: „Widzę komentarze: a ty kogo wolisz, Fukaja czy szczyla? C**j cię to obchodzi, powinieneś cieszyć się, że wychodzi fajna muzyka”. Ja się cieszę.
Anna Jurksztowicz
„Jestem taka sama”
Si Music
Najnowsza płyta Anny Jurksztowicz jest niedzisiejsza, nieefektowna – na pewno jednak: nie nieudana.
Niedawno dwójka znajomych podzieliła się ze mną nieprzychylną relacją z koncertu wokalistki podczas Opole Songwriters Festival. Jurksztowicz wykonała wówczas wszystkie utwory ze swojej kultowej (przepraszam, musiałem użyć tego wyświechtanego słowa) płyty „Dziękuję, nie tańczę” z 1986 roku. Zarzuty dotyczyły między innymi beznamiętności wykonania i przekształcenia aranżacji tak, by były bliższe najnowszej twórczości artystki. W tym rzecz: Jurksztowicz już od kilku dekad nie jest wykonawczynią synthpopowych bangerów, jak chcieliby ją widzieć niektórzy niezalowcy. To dojrzała kobieta wykonującą utwory adresowane do swoich rówieśników i rówieśniczek. Stonowane, oparte na akustycznych brzmieniach, łączące wątki popowe, jazzowe i soulowe (a także country’owe, jak w „Kochanie, ja nie wiem” nagranym wraz z Piaskiem), ze wszech miar liryczne. Choć autorem niemal wszystkich kompozycji jest Krzysztof Napiórkowski, znalazło się tu miejsce dla twórczej współpracy z Krzesimirem Dębskim: „Jadę do ciebie”, w którym słyszymy saksofonistów Andrzeja Olejniczaka i Macieja Sikałę, przywodzimy na myśl wczesnonajntisową estetykę i płyty w rodzaju „Kochaj mnie zwyczajnie”.
Niezalowcy nie mają na „Jestem taka sama” czego szukać. Osoby, których wczesna dorosłość przypada na przełom lat 80. i 90., „wychowane” na popowo-literackich mariażach i „Big Zbig Show”, będą zachwycone.
Pixies
„Hear Me Out” (singiel)
Pixies Recording/BMG
The Shins
„The Great Divide” (singiel)
Aural Apothecary/Monotone Records
Dwa nowe single nagrane przez artystów, którzy potrafią pisać powalające piosenki, wywołują raczej wzruszenie ramion.
Czy jest sens publikować odrzuty z dość przeciętnego albumu? Black Francis i spółka, niestety, odpowiadają twierdząco. „Hear Me Out”, powstałe w trakcie sesji nagraniowych do „Beneath the Eyrie” z 2019 roku i skomponowane przez frontmana grupy wraz z basistką Paz Lenchantin, zdaje się wyjęte z generatora piosenek Pixies. Mamy tu charakterystyczny gitarowo-basowy drive, spaghetti-westernowe wstawki, solówkowy skowyt Joeya Santiago, a także wokal Lenchantin, który (co nie jest tajemnicą) musi przywodzić na myśl Kim Deal. Słowem: niemal wszystko, co tak cieszyło w pierwszym okresie działalności grupy. Brakuje jednak charakteru, zapamiętywalnych hooków – „Hear Me Out” to kolejny dowód na to, że Pixies, trzymając się utartej stylistyki, serwują nam od 2013 roku falsyfikaty swojej twórczości, utraciwszy w międzyczasie kompozytorską moc.
Trzymanie się utartej stylistyki od dawna nie jest już natomiast domeną Jamesa Mercera z The Shins. Cóż jednak z tego, skoro pierwsza partia „The Great Divide” brzmi jak mieszanka Safri Duo i Imagine Dragons (brrr)? Stylistycznym zmianom dostrzegalnym na „Heartworms” sprzed trzech lat towarzyszyły przede wszystkim znakomite, charakterystyczne piosenki. „The Great Divide” zapowiada raczej spadek formy: jedna ciekawa harmonia wokalna („coooliiiide”) to trochę za mało, aby przykryć nieznośną słodycz, kleistość i patos całego utworu.
Wrześniowe single Pixies i The Shins nie budzą raczej specjalnych nadziei związanych z ich przyszłymi dokonaniami. Mimo wszystko, jak w wypadku innych spraw zajmujących nasze głowy w 2020 roku, pozostaje nam jedynie wiara, że wszytko będzie dobrze.