Archiwum
11.02.2020

Odsłuchy stycznia

Mateusz Witkowski
Muzyka

W najnowszych „Odsłuchach” łączymy style, mieszamy gatunki – jak chciał pewien perkusista, który swego czasu był posiadaczem największego skutera w mieście. A nade wszystko: przerzucamy most między pokoleniami. W rolach głównych Wire, Mata, Pearl Jam i Artur Rojek.

Wire
Mind Hive
Pinkflag

Czego można by się spodziewać po ludziach, którzy już na przełomie lat 70. i 80. zapewnili sobie status legendy? Na pewno nie aż tak dobrego albumu.

Zresztą Brytyjczycy z Wire niespecjalnie wpasowują się w model „kultowego zespołu, który od dwudziestu lat organizuje trasy pożegnalne, na których gra swoje największe przeboje”. Po pierwsze, „przebój” nie wydaje się w kontekście utworów w rodzaju „Outdoor Miner” czy „Mannequin” określeniem zbyt adekwatnym. Po drugie, w latach 2003–2017 wydali aż siedem przynajmniej przyzwoitych longplayów. „Mind Hive” dołącza do tego grona, a może nawet deklasuje poprzedników. Widać, że akcje spółki Newman-Lewis rosną, a zespół nie ustaje w poszukiwaniach. Przedniej urody „Unrepentant” mija się tu z janglepopowym „Off the Beach”, „Cactused” (być może najjaśniejszy punkt albumu) uwodzi mieszanką post punka i college rocka. A to wszystko unurzane w lirycznych konceptach i „przybrzeżnej” metaforyce podejrzanej u Betjemana. „Mind Hive” to płyta, która znamionuje ogromną artystyczną świadomość i precyzję, daleka jednak od wyrachowania czy kunktatorstwa.

Ilekroć słyszałem określenie „starzeć się z godnością”, protestowałem. W tym przypadku wydaje się ono bardzo na miejscu.

 

Pearl Jam
Dance of the Clairvoyants (singiel)|
Monkeywrench Inc.

Czego z kolei można by się spodziewać po ludziach, którzy już w pierwszej połowie lat 90. zapewnili sobie status legendy? No dobrze, to będzie nieco bardziej skomplikowane.

W jednym z komentarzy pod teledyskiem do „Dance of the Clairvoyants” czytamy, że „Gigaton [najnowszy album grupy zapowiedziany na końcówkę marca – przyp. MW] będzie Pearl Jamowym »Achtung Baby«”. I tu zaczynają się schody. Owszem, cięte, metaliczne riffy Stone’a Gossarda mogą przywodzić na myśl przełomowy album U2. Znajomy wydaje się również zwrot ku nieco mniej analogowym brzmieniom. Przypomnijmy jednak: „Achtung Baby” zostało wydane w 1991 roku. W swoim najnowszym singlu Vedder i spółka brzmią momentami, jakby dopiero odkryli, że mogą w studiu korzystać z czegoś więcej niż wzmacniacze lampowe. Największym problemem wydaje się zresztą frontman, który mniej więcej na wysokości „Pearl Jam/Avocado” z 2006 roku całkowicie zatracił zdolność tworzenia zapamiętywalnych linii wokalu. Całość osuwa się więc w niezamierzoną parodię twórczości Davida Byrne’a. Panowie zaczynają się „dogadywać” mniej więcej po trzech minutach i osiemnastu sekundach – to za mało, aby uratować naprawdę przeciętny singiel.

Spójrzmy jednak na to z innej strony: co jeśli końcówka „Dance of the Clairvoyants” stanowi sygnał, że zespół z Seattle potrafi się jeszcze unieść ponad bezbarwność „Backspacera” czy „Lightning Bolt”? Mimo wszystko czekam z niecierpliwością.

Artur Rojek
Sportowe życie (singiel)
Kayax

Być może moje zbyt wygórowane oczekiwania wiążą się ze wspaniałym „Uwaga! Jedzie tramwaj” Lenny Valentino (to już prawie dwadzieścia lat!), de facto kompozytorskim one man show Rojka. Wciąż czekam jednak na wielką solówkę byłego frontmana Myslovitz.

„Sportowe życie”, singiel zapowiadający drugi solowy album wokalisty, nie jest bynajmniej utworem słabym. Podobnie jak w wypadku „Składam się z ciągłych powtórzeń” z 2014 roku, mamy do czynienia z produkcją poprawną/przeciętną. I chyba to boli najbardziej. Rojek, za pośrednictwem Radka Łukasiewicza, autora tekstu, wciąż eksploruje tematy związane z dorastaniem („plagiaty dzieciństwa to wakacje i święta”), chwyta się celowo infantylnej narracji („ciągle lubię was, choć byliście fajniejsi”), balansuje na granicy poezji i grafomanii („dni to konfetti dla ognia”). A jednak całość wypada przyciężko i dość mało urokliwie. Może to kwestia braku chemii między wokalistą a Bartoszem Dziedzicem, z którym pracował zresztą również nad poprzednim albumem? A może chodzi o decyzję produkcyjną – głos taki jak ten nie jest bowiem w stanie zapełnić przestrzeni stwarzanej przez dość ascetyczną aranżację (pulsująca pod powierzchnią zwrotki „korzyńszczyzna” aż prosi się o zaakcentowanie). Albo o niedobór wyrazistych hooków (chórki ni to z ostatniego Podsiadły, ni to z indie popu A.D. 2011 – na jedno wychodzi – nie wystarczą)?

A być może moje wygórowane oczekiwania wynikają z naiwności i jedyne, na co możemy liczyć ze strony Rojka, to piosenki przyzwoite. Pytanie tylko: czy od muzyki rozrywkowej rzeczywiście oczekujemy przyzwoitości?

Mata
Sto dni do matury
SBM Label

UWAGA: w tej recenzji „100 dni do matury” nie pojawia się żadna metafora związana z przyborami szkolnymi i edukacją w szkole średniej.

Ach, gdzie te czasy, w których dziewiętnastolatkowie, aby zostać docenieni przez krytyczki i krytyków, nie musieli wchodzić w skórę starych-maleńkich i odznaczać się „niezwykłą jak na ten wiek dojrzałością”? Trudno oprzeć się wrażeniu, że część środowiska czekała z wypiekami na twarzy na płytę-manifest stworzoną na wzór i podobieństwo wiadomego utworu Maty. Tymczasem „100 dni do matury” to raczej pamiętnik z okresu dojrzewania. Pamiętnik, dodajmy, dość chaotyczny i infantylny, czego sam raper wcale się nie wstydzi: zamiast zgrywać miejskiego proroka, pisze bez zażenowania o wymykaniu się na imprezy, życiu na garnuszku rodziców, wersach kreślonych w trakcie lekcji matematyki. Bardziej kłopotliwa wydaje się niezborność całego albumu: refreny dość pomysłowe (utwór tytułowy) sąsiadują z tymi wysilonymi (znana wcześniej „Biblioteka Trap”, „Cafe PRL”), udane koncepty (np. „Konkubinat” z udziałem… prof. Jerzego Bralczyka) leżą tuż obok tych zupełnie zbędnych (koleżeński hołd „GOMBAO 33”), sprawny storytelling rozbija się o rozwlekłe, nudne opowieści („Wino Sangrita (S01E01)”). Stylistyczna różnorodność – potęgowana poprzez naprawdę liczny zastęp producentów – umacnia tylko w przekonaniu, że nie mamy do czynienia z longplayem, a mixtape’em. Miejscami fenomenalnym, miejscami niewartym uwagi.

„100 dni do matury” to dopiero przedbiegi; wprawka, która pozwoli na nagranie w przyszłości naprawdę znakomitej płyty. Chcecie manifestów? Prawdopodobnie je dostaniecie; dajmy jednak ludziom nieco się zestarzeć.