Archiwum
06.09.2019

Odsłuchy sierpnia

Mateusz Witkowski
Muzyka

W ubiegłym miesiącu zatrzymaliśmy się na chwilę przy letnich singlach. Życie to jednak nie tylko słuchanie „letniaczków”, pora wracać do rzeczywistości i pospolitości, która skrzeczy. Tym razem w „Odsłuchach” trochę koszarowego humoru, społecznych rewolucji oraz podwójna premiera prosto ze stajni hip-hopowej legendy.

Algiers
Can The Sub_Bass Speak? (singiel)
(Matador Records)

Parafrazując porzekadło spopularyzowane przez Gary’ego Linekera: grają wszyscy, ale na końcu i tak to Algiers są najciekawsi.

O tym, że Franklin James Fisher i spółka są czymś więcej niż zespołem, wiedzieliśmy już od dawna. Twórczość muzyków z Atlanty, przepełniona niezgodą wobec rasowych i klasowych nierówności, kazała nam raczej myśleć o Algiers jak o rewolucyjnej partyzantce. Ich bunt, choć żarliwy, nigdy nie wypadał jednak pretensjonalnie. Ich przekaz, choć artystyczno-intelektualny, nigdy nie sprawiał wrażenia nazbyt hermetycznego. Po odsłuchaniu (i obejrzeniu, bo mamy tu do czynienia z multimedialnym projektem) „Can The Sub_Bass Speak?” można stwierdzić, że nic się w tej kwestii nie zmienia. Fisher, wyrzucając z siebie kolejne zdania, przestrzega przed łatwym kategoryzowaniem dokonań zespołu i posługiwaniem się gatunkowymi etykietkami. Przede wszystkim jednak staje w obronie tych, którzy są nieustannie zmuszani przez opresyjną kulturę białych do zdawania kolejnych egzaminów. Słyszymy: „jesteś czarny, ale nie zachowujesz się jak oni / dlaczego nie mogę używać słowa «czarnuch», skoro wy go używacie? / skąd dokładnie pochodzisz? / Bob Dylan wymyślił rap / spałem kiedyś z czarnoskórą dziewczyną”. Zespół obnaża przy okazji mechanizmy źle pojmowanej politycznej poprawności, sugerując, że zachodnia uprzejmość i wyrozumiałość bywa przesycona protekcjonalnością. To wszystko, podane na tle free jazzowego jamu, robi naprawdę ogromne wrażenie.

Cóż to jest za zespół! Albo: cóż to jest za zespół?

*

Lana Del Rey
Norman Fucking Rockwell
(Polydor)

Zapytasz: jak tam nowa płyta Lany Del Rey? Odpowiem: zależy, czego potrzebujesz.

Tytułowy Norman Rockwell to amerykański malarz i ilustrator, który przez lata konstruował nieco wyidealizowaną, wręcz bukoliczną wizję życia codziennego w Stanach Zjednoczonych. Po zakończeniu współpracy z „Saturday Evening Post”, którego przyczyną były ograniczenia narzucane artyście przez redakcję, twórczość Rockwella ewoluowała, czego dowodem jest choćby znana praca „The Problem We All Live With” z 1964 roku. Del Rey, znana ze swojego zamiłowania do amerykańskiego „namecheckingu” („he was like James Dean…”) i chętnie spoglądająca w stronę miejscowych mitów, dokonuje na swoim albumie swoistej rewizji – obok słodko-gorzkich opowieści o powrotach i rozstaniach znajdziemy tu również utwory stanowiące refleksję nad tym, czym była, jest i mogłaby być wielka Ameryka. Brzmi interesująco, nieprawdaż? Tym bardziej szkoda, że warstwa muzyczna „Normana Pierniczonego Rockwella” jest do bólu wtórna i przewidywalna: to, w dużym skrócie, zbiór fortepianowych retroballad przyprawionych partiami instrumentów smyczkowych, którym towarzyszy niespieszna narracja wokalistki. Choć nie brak tu zapamiętywalnych melodii (np. utwór otwierający), całość pachnie kunktatorstwem i przesadnym przywiązaniem do wypracowanych wzorców (progresja akordów w „Mariners Apartment Complex”) i emploi niebezpiecznej, ale i melancholijnej diwy. Pewne novum stanowi niemal dziesięciominutowe „Venice Bitch”, jednak zachwyty nad utworem, na które trafiłem w bardzo różnych miejscach sieci, należy raczej zwalić na karb tęsknoty za progrockowymi suitami.

Nie ma jednak wątpliwości: wszyscy, którzy kochają Lanę Del Rey za bycie Laną Del Rey, będą nowym albumem Lany Del Rey zachwyceni.

*

Pezet
Intro (singiel)
(Pezet)

Płomień 81
Maradona (singiel)
(Superelaks/Koka Beats)

To oczywiście żaden news: Pezet na dobre wraca do gry. Ten miesiąc był jednak szczególny.

Szanuję prawo artysty do wyboru współpracowników i zaakceptowałem fakt, że to Auer stał się nadwornym producentem utworów Kaplińskiego. Mimo to niezbyt udany singiel „Obrazy Pollocka”, zapowiadający nową płytę pod tytułem „Muzyka współczesna” mógł budzić pewne obawy. Tymczasem panowie postanowili wyjść naprzeciw malkontentom. „Intro” to prawie cztery minuty oldskulowego grania, które doskonale pasuje do narracji na temat muzycznych początków Pezeta. A także: które jako żywo przypomina najlepsze momenty „Muzyki poważnej” i „Muzyki klasycznej”. Zręczne porównania, trochę bragga („legendarny tak jak CBGB, ty nie jesteś z naszej ligi”), rymy wielokrotne – wszystko to dowodzi, że Pezet jest w naprawdę dobrej formie i rodzi oczekiwania związane z „Muzyką współczesną”. Trudno byłoby mi powiedzieć to samo na temat nadchodzącej płyty Płomienia 81, czyli duetu, który Kapliński tworzy wraz z Onarem. Singiel „Maradona” dowodzi, że panowie startują dziś pod względem warsztatowym w zupełnie innych konkurencjach. Co więcej, nachalnie uliczny charakter całości (na bicie PSR) sprawia, że utwór zahacza o nieumyślny pastisz. Sprawy nie ratuje nawet udany wideoklip nakręcony w Neapolu.

Niezależnie od powyższego, tak wzmożona aktywność Pezeta cieszy. Tym bardziej, że żaden z powyższych utworów nie powstał na zamówienie wielkiej korporacji, co w ostatnim czasie zdarzało się warszawiakowi nader często.

*

Romantycy Lekkich Obyczajów
Best Of
(SP Records)

Tak to już bywa: alkohol może zamienić cię we wspomnianą melancholijną diwę/poetę o powłóczystym spojrzeniu lub w mało zabawnego kolegę z akademika. Istniejący od 2011 roku duet z Olsztyna stawia na drugą z wymienionych opcji.

Płyty takie jak ta powinny być opatrzone naklejką z napisem „Oferta specjalna! Wszystko, co najgorsze w polskim rocku po 1989 na jednym krążku!”. Zaznaczę jednak: to, co poniżej napiszę, dotyczy zawartości liryczno-muzycznej, a nie członków zespołu. Fakt, że Romantycy Nowych Obyczajów doczekali się „the best ofa”, może bowiem sugerować, iż stoi za nimi jakaś tajemnicza fonograficzno-korporacyjna machina. Romantycy kontynuują tradycje muzyki ogniskowo-studencko-jabolpunkowo-ŚMIESZNEJ. Pośród utworów wybranych z ich płyt wydanych w latach 2012–2018 znalazło się miejsce zarówno dla opowieści o „lodziarkach” (hm, „Lodziarka”), kacowych reminiscencji (hm, „Kac”), jak i dla autorefleksyjnych ballad („Gwiazdy spadają”). Wszystko to zostało podane w akustycznej oprawie, która przywodzi na myśl podwórkowe klasyki w rodzaju „Chryzantem złocistych” i która dowodzi zarazem, że taki Patyczak jest przy Romantykach mistrzem subtelności i kompozycyjnych niuansów.

Swoją drogą: już za miesiąc parę słów o kolejnej produkcji ze stajni SP Records, czyli o nowym albumie Pidżamy Porno. Trzymajcie kciuki.

*

Taylor Swift
Lover
(Taylor Swift)