Przeciętna płyta, która rzuciła na kolana krytyków i słuchaczy; album słynnej polskiej wokalistki brzmiący niczym niedostatecznie zasygnalizowany żart oraz triumfalny powrót legendarnego muzyka – październik bywał trudny, ale zarazem bardzo interesujący.
Agnieszka Chylińska
Pink Punk
Warner Music Poland
Jakiś czas temu trafiłem na YouTube na nagranie z koncertu sylwestrowego. Chylińska wykonywała wówczas „Królową łez”, singiel promujący jej poprzedni album, i robiła naprawdę sporo, aby utrudnić publiczności typowo festynową zabawę – growlowała, łamała refreny, pomijała niektóre wersy i tym podobne. Pomyślałem wówczas, że może cała ta stylistyczna wolta, rozpoczęta wraz z „Modern Rocking”z 2010 roku, to tak naprawdę rozciągnięty w czasie zamach na radiowy pop, sabotaż. A może Chylińska została opętana przez Samuela T. Herringa z Future Islands?
Byłem naiwny. Najnowsza płyta wokalistki ma być z założenia (nieco przypudrowanym) powrotem do gitarowych korzeni. To, rzecz jasna, nic złego. Problem w tym, że całość brzmi tak, jakby powstała na użytek serialu „39 i pół”, w którym to Tomasz Karolak wciela się w byłego punkowca przeżywającego kryzys wieku średniego. Od „Pink Punk” aż tchnie kalkulacją (autorami wszystkich kawałków są Bartek Królik i Marek Piotrowski, czyli producencki duet Plan B), która co i rusz zahacza niebezpiecznie o parodię. „Szok” to niezamierzony żart z twórczości Siekiery, natomiast przy „Mam zły dzień” nawet utwory Pidżamy Porno wydają się zawierać pomysłowe progresje akordów. Przede wszystkim jednak teksty Chylińskiej to doskonały przykład na to, czym kończy się nasze rodzime zamiłowanie do autentyzmu i naturszczyków. Powiedzieć, że tekst „Schizy” sprawia wrażenie wyrwanego z licealnego sztambucha – to nie powiedzieć nic. Płyta-kuriozum.
Elvis Costello & The Imposters
Look Now
Concord Records
Na nowy album długogrający jednego z najbardziej charyzmatycznych i nieuchwytnych wokalistów w historii muzyki rozrywkowej musieliśmy czekać aż osiem lat. Nie znaczy to jednak, że Costello i towarzyszący mu The Imposters przespali trwającą dekadę.
W międzyczasie frontman, podobnie jak we wcześniejszych latach, z lepszym lub gorszym skutkiem pracował nad musicalami pod tytułem „Painted From Memory” i „A Face in The Crown”. Z gorszym, gdyż ze względów budżetowych premiery obu produkcji zostały wstrzymane. Z lepszym, gdyż część powstałego wówczas materiału trafiła na najnowszą płytę. Mowa tu między innymi o napisanych wraz z Burtem Bacharachem „Don’t Look Now” i „He’s Given Me Things”. Na „Look Now” znajdziemy także świetne „Unwanted Number” stworzone na potrzeby filmu „Grace of My Heart” z 1996 roku. Ponadto nowa płyta Costello pełna jest sixtiesowego popu i soulu z motownowym znakiem jakości: weźmy choćby „Mr & Mrs Hush” czy „Why Won’t Heaven Help Me”, które musi kojarzyć się z „I Say A Little Prayer”. Kompilacja? Album z odrzutami? Nic podobnego. Słuchacz pozbawiony wiedzy dotyczącej genezy poszczególnych piosenek nie będzie miał raczej wątpliwości, że ma do czynienia z pełnoprawnym dziełem.
Wracając do Bacharacha, co prawda na „Look Now” znalazły się tylko trzy utwory jego współautorstwa, ale rękę mistrza da się wyczuć niemal na całym albumie. Tak, to te pozornie niewinne i niezobowiązujące piosenki, które wraz z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywają przed nami pełnię swojego piękna i uwodzą kolejnymi kompozycyjnymi smaczkami. Wspaniały powrót.
Dawid Podsiadło
Małomiasteczkowy
Sony Music Entertainment Poland
Trójka-core w natarciu. Zachwyt, jaki wzbudza „Małomiasteczkowy”, doskonale obrazuje pewną niepokojącą tendencję. Otóż zestaw bezpiecznych, dobrze wyprodukowanych, indiepopowych, [UWAGA, SŁOWA-KLUCZE] zachodnio brzmiących numerów naprawdę wystarczy, aby krytycy i słuchacze nałożyli ci na głowę wieniec laurowy i obwołali zbawcą polskiej muzyki rozrywkowej.
Owszem, są na „Małomiasteczkowym” momenty interesujące, jak lekko balearyczno-calypsowate „Cantate tutti” z celowo poszatkowanym, niezrozumiałym tekstem. Tak, ten ni to gospelowy, ni rewellerowski fragment „Co mówimy?” to dowód kompozytorskiej pomysłowości. Jasne, utwór tytułowy, który kilka miesięcy temu wziął szturmem niemal wszystkie rozgłośnie w kraju, nie jest najgorszym letnim hitem, jaki możemy sobie wyobrazić. Podsiadło jednak ani na moment nie wykracza poza bezpieczną średnią, zazwyczaj nuży, czasem żenuje (patrz: wymierzona w hejterów „Matylda”, utwór subtelny niczym „Opluj.pl” Katarzyny Skrzyneckiej i Mezo).
Do wszystkich, którzy upatrują w tej płycie jakiegoś przełomu: to jeszcze nie teraz. Chyba że obniżyliśmy nasze oczekiwania do tego stopnia, iż nagrywanie longplayów sklejonych z płyt Miiike Snow, Wild Beasts, Bastille, [wstaw własny typ] wystarczy, aby zasłużyć na miano rewolucjonisty. Wówczas: wiwat, Podsiadło!
The Spouds
Now or Whenever
Trzy szóstki
Gołębie
Jest mi tak dobrze, że lepiej poczułbym się tylko martwy
Trzy szóstki
Teoretycznie wobec obu gitarowych płyt wydanych przez internetowy label w ubiegłym miesiącu dałoby się sformułować podobne zarzuty: że retromańskie, że zakotwiczone w najntisowej alternatywie, że pełne zgranych patentów. A mimo to (miejscami) zachwycają.
Jasnym jest oczywiście, że The Spouds uczyli się przestrajać instrumenty przy płytach Sonic Youth, eksplorowali własną emocjonalność przy dźwiękach Sunny Day Real Estate i tak dalej. Jest jednak w twórczości warszawskiej grupy coś bardzo tutejszego, niewymuszonego. Może to ta przejmująca, gitarowa jazda w utworze „Świętokrzyska”, która miażdży serce niczym późna polska jesień? A może chodzi o to, że panowie doskonale wiedzą, co robią, są sprawni warsztatowo, a ich muzyka ma odpowiednią temperaturę, barwę i kolor?
Nieco inaczej ma się sprawa z Gołębiami. Zespół z Poznania wie, jak tworzyć hipnotyzujące, gitarowe faktury („We śnie”! „Smarzykowo”!). Wrażenie robi też staranna produkcja i doskonale wyważone proporcje między studyjnym szlifem a dźwiękową samowolką. Na dodatek shoegaze’u po polsku nigdy za mało. Mam jednak wrażenie, że Gołębie trochę nie doceniają roli, jaką odgrywa w obranej przez nich stylistyce wokal. Melodie śpiewane przez Mateusza Gawineckiego (pełniącego też funkcję gitarzysty) są, delikatnie mówiąc, mało ekscytujące – głos, który mógłby być jednym z równorzędnych instrumentów, zdaje się tu jedynie dodatkiem.
Wspomniane mankamenty niczego jednak nie zmieniają: nie mogę się doczekać dalszych dokonań The Spouds i Gołębi. Podobnie jak kolejnych płyt z katalogu Trzech szóstek, które już jakiś czas temu wyrosły na jeden z najważniejszych punktów na widmowej mapie polskiego niezalu.