Archiwum
06.06.2019

Odsłuchy maja

Mateusz Witkowski
Muzyka

„M” jak maj, Mac DeMarco, Miley Cyrus, Morrissey, Męskie Granie. A na końcu i tak wygrywa facet o pseudonimie schafter. Zapraszam do lektury muzycznego podsumowania ubiegłego miesiąca.

Mac DeMarco
Here Comes the Cowboy
(Mac’s Record Label)

„Here Comes the Cowboy” dowodzi, że król slackerów jest o krok od wymyślenia się na nowo. Tym razem jednak zatrzymał się wpół drogi.

To jasne: siła muzyki DeMarco nie polega na różnorodności, gwałtownych zwrotach akcji i produkcyjnym dopieszczeniu. Mimo to szkicowy charakter niektórych kompozycji oraz stylistyczna jednolitość sprawiają, że na jego nowym albumie miejscami wieje nudą. Dobry przykład stanowi tu triada: „Finally Alone”, „Little Dogs March”, „Preoccupied”, która w mało uważnym słuchaczu może wzbudzić wrażenie, że ma do czynienia z tym samym utworem. Dużo ciekawiej robi się mniej więcej na wysokości funkującego „Choo Choo”. Druga połowa płyty obfituje również w takie perełki, jak „On The Square” (te krótkie dialogi syntezatora i pianina!) czy „All Of Our Yesterdays”. Warto zwrócić uwagę na namiętne, soulowe „Heart to Heart” – Motownowe dziedzictwo zdaje się tu zresztą, obok akustycznego sikstisowego popu, głównym punktem odniesienia.

„Here Comes the Cowboy” to kolejny niezły album w dyskografii DeMarco. Albo inaczej: tylko i wyłącznie niezły.

*

Męskie Granie Orkiestra
Sobie i Wam (singiel)
(Męskie Granie)

Superbohaterowie z planety ̶W̶a̶r̶k̶a̶ Żywiec powracają na spękaną polską ziemię. Mają jeden cel: sprawić, aby nasze pojęcie dotyczące współczesnego indie popu pozostało spaczone już na zawsze.

Żywiec i spółka od lat starają się wytworzyć błędne przekonanie, że „alternatywny” i „współczesny” znaczą tyle, co „brzmiący jak dance punk z 2007”. Ubiegłoroczny „Początek”, jakkolwiek niemiłosiernie wszechobecny, miał w sobie jeszcze pewną nośność, a na dodatek towarzyszył mu bardzo sprawny wideoklip. W wypadku „Sobie i Wam” trudno o jakiekolwiek alibi: pubowy drive, ściany syntezatorów (ŚWIEŻE BRZMIENIE) i nijakie zwrotki skutkują absolutnie niestrawną całością. A gdyby nam było mało, na deser dostajemy jeszcze refren, który pod względem lirycznym aspiruje do kategorii „współczesne kolędy śpiewane wspólnie przez gwiazdy seriali”.

Naprawdę, nie ma w tym cienia snobizmu. Kocham sprawnie zrobiony pop, życzyłbym sobie i państwu wielu głównonurtowych muzycznych inicjatyw, które są godne uwagi. Męskie Granie i zakładowa Orkiestra jednak do nich należą.

*

Miley Cyrus
She Is Coming (EP)
(RCA)

Patrząc na rzecz w powierzchowny sposób, można by stwierdzić, że dotychczasowa kariera Miley Cyrus dzieli się na dwa etapy. Pierwszy nazwijmy umownie country’owo-niewinno-nastoletnim. Drugi to okres buntu, naporu i manifestacyjnej seksualności. Sprawa jest jednak dużo bardziej skomplikowana.

Trwający wciąż rozdział nie należy przecież do najbardziej jednorodnych. „Bangerz” z 2013 roku miał być dowodem fascynacji R&B i hip-hopem (artystce dostało się zresztą za rzekomy koniunkturalizm), „Younger Now” wydane cztery lata później zwiastowało powrót do korzeni – a po drodze dostaliśmy przecież jeszcze psychodeliczny longplay stworzony we współpracy z Flaming Lips. Nowy album wokalistki zgrabnie łączy wątki porozrzucane w jej twórczości. Na „She Is Coming” wściekła Miley wreszcie spotyka Miley country’ową i liryczną. Mamy tu i trapowe pewniaki w rodzaju „Mother’s Daughter”, i przejmujące ballady takie jak zamykające „Most”. „D.R.E.A.M” nagrany w duecie z Ghostkillah przynosi nam natomiast jeden z najciekawszych refrenów w jej karierze. To zresztą nie jedyny z godnych wzmianki występów gościnnych: w reggaetonowym „Party Up the Street” słyszymy między innymi Swae Lee z Rae Sremmurd.

O ile ostentacyjnie niegrzeczny wizerunek Cyrus AD 2013 pachniał kalkulacją, o tyle dziś jasne staje się, że cała jej twórczość to swego rodzaju metakomentarz współczesnego popu. Jeśli nie wierzycie, to przypomnijcie sobie serial, od którego zaczęła się jej kariera. A potem sprawdźcie, w jaką rolę się wcieliła w jednym z nadchodzących odcinków „Black Mirror”.

*

schafter
hot coffee (singiel)
(restaurant posse/Universal Music)

W wydanej niespełna dwa lata temu „Kontroli jakości” Paluch mianował się „nowym Midasem”. Wygląda na to, że nadszedł już czas, aby odstąpić ten tytuł młodszemu koledze – pod warunkiem, rzecz jasna, że skupimy się na czysto artystycznym „złocie”.

Zresztą teoretycznie to wszystko nie powinno się udać. W bicie autorstwa samego schaftera kryptoreggae’owa rytmika sąsiaduje z gitarowymi samplami rodem z najntisowego R&B. Na dodatek raper postanowił ubarwić swoją, z gruntu polskojęzyczną, nawijkę anglojęzycznymi wstawkami – i mowa tu nie o sporadycznych makaronizmach, a o całych frazach. A jednak „hot coffee” ani na moment nie drażni pretensjonalnością, raczej zachwyca doskonałym wyważeniem składników. schafter, snując intrygującą historię jednej nocy podszytą nostalgią spod znaku coming of age, daje kolejny dowód, że jest jednym z najbardziej samoświadomych raperów młodego pokolenia. Oraz że gra we własnej lidze, z dala od jałowego konfliktu między starą a nową szkołą.

Pod koniec roku na rynek ma trafić debiutancki album artysty. Pierwszy raz w życiu mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie mogę doczekać się jesieni/zimy.

*

Morrissey
California Son
(BMG)

Myśleliście, że dwie ostatnie płyty solowe Morrisseya stanowią dowód twórczego wypalenia? W takim razie: co powiecie na album złożony w całości z coverów?

Odłóżmy na bok kontrowersje związane z publicznymi wypowiedziami Mozzy. Wszystkie te ksenofobiczne zapaszki, pojedynki na posty toczone z „Guardianem” i rzekomą apolityczność (#marcinświetlicki). Skupmy się na tym, co w wypadku wokalisty najważniejsze: na muzyce. Otóż… I tu zaczynają się schody. „California Son”, na który składają się covery nagrań znanych pierwotnie z lat 60. i 70., to przede wszystkim album skrajnie nijaki. Ciężar odpowiedzialności spoczywa w tym wypadku na Bozie Boorerze i reszcie zespołu, którzy – mimo prób rozszerzenia tradycyjnego rockowego instrumentarium – nie byli w stanie obdarzyć wybranych (z założenia: retrostylistycznych) utworów czymś więcej niż anachronicznymi, przewidywalnymi aranżacjami. Chociaż się zdarzają jakieś jaśniejsze momenty (#marcinświetlicki), „California Son” świeci zwykle światłem odbitym. Niezależnie od entourage’u, klasa piosenek w rodzaju „It’s Over” Orbisona, „Only a Pawn in Their Game” Dylana czy „Don’t Interrupt the Sorrow” Mitchell i tak wyjdzie przecież na wierzch.

Cieszy, że Morrissey i spółka przypomnieli nam o kilku zapomnianych postaciach z historii amerykańskiego popu i folku (np. Jobriath, Melanie). Antykwaryczne zacięcie to jednak za mało, aby nazwać „California Son” udanym albumem.