Sezon ogórkowy nie oszczędza nikogo i niczego, nawet branży muzycznej. Na szczęście spomiędzy wylinki sześciometrowego pytona i zasuszonych liści barszczu Sosnowskiego udało się wygrzebać kilka perełek, a także kilka doniosłych przykładów twórczego regresu. Trzy płyty polskie, trzy zagraniczne, zaczynamy.
Nie sposób nie docenić stachanowskiego tempa, jakie narzucił sobie Taco Hemingway. Cóż nam jednak po przodownictwie pracy, skoro owoce tejże okazują się lekko nadpsute. „Cafe Belga”, longplay wydany kilka miesięcy po zakończeniu trasy z Quebonafide, jest zwyczajnie rozczarowujący.
Już sam koncept, do którego odsyła tytuł, może się pod względem pretensjonalności równać jedynie publicznej aktywności Beaty Tyszkiewicz. Oto idol „pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia” (zzzzzzz), przygnieciony coraz większą popularnością, chowa się przed demonami hype’u w brukselskiej kawiarni. Poszczególne utwory przeplatane są fragmentami wywiadu przeprowadzonego ze Szcześniakiem, w którym padają tak ważkie pytania, jak „czy ty żyjesz w prawdziwym świecie w ogóle jeszcze?”. Taco pod względem pogrywania sobie z własną osobowością – lub osobowościami – wypada jednak nieco słabiej niż David Bowie, a porównania do Gombrowicza przesiadującego w Cafe Tortoni pachną grubą przesadą nawet wówczas, gdy zrzucimy je na karb braggaretoryki. W każdym kolejnym numerze jesteśmy zasypywani obliczonymi na efekt wersami. Nie sposób nie uśmiechnąć się smutno, gdy słyszymy przestrzelone frazy w rodzaju „miękkie piersi, twarde narkotyki” czy „Kiedy robisz szkodę, mówię, że nie szkodzi / Moja droga, trochę by było szkoda nas” (utwór tytułowy). To samo tyczy się rzekomego technicznego popisu z outro „ZTM”, gdy Taco w parawirtuozerski sposób bawi się słowem „pętla”.
Trudno mieć Szcześniakowi za złe, że jego podejście do melodii zaczęło ciążyć w stronę trapowo-niuskulowych herosów dzisiejszej młodzieży. Już na wysokości „Trójkąta warszawskiego” było jasne, że to leniwe, niby niewprawne flow jest dla niego zarówno błogosławieństwem, jak i brzemieniem. Każdy, kto miał styczność z „Marmurem” i „Szprycerem”, zdążył się zorientować, że Taco nie nawija już jak w 2014 roku. Problem polega jednak na tym, że patenty melodyczne, po które sięga, stawiają go niestety w tyle za zawodnikami, którzy rozgrzewają dziś nastoletnie serduszka (patrz: okropny refren „Wszystko na niby”) – i nie ma znaczenia, że niektórzy z nich zbili swój kapitał popularności, grając w Minecrafta. Wszystko to podane jest na dodatek na cienkim cieście ascetycznych, a przy tym, niestety, zupełnie nijakich bitów, które wyszły spod ręki etatowych producentów Hemingwaya: Borucciego i Rumaka.
„Cafe Belga” to prawdziwy koncert na „empecetkę”, autotune i minoderię. Płyta zupełnie nieekscytująca muzycznie, tekstowo natomiast przytłaczająca napompowaną erudycją („Modigliani”) i niezrozumiałym rozżaleniem (RETY, NIE MOGĘ JUŻ JEŹDZIĆ TRANSPORTEM PUBLICZNYM, BO JESTEM ZNANY, NIECH TEN KOSZMAR SIĘ SKOŃCZY). Wszyscy – a przynajmniej ci z nas, którym nie brak dobrej woli – kibicowaliśmy Taco, gdy dążył do „zrobienia sześciu zer”. Gdy już to osiągnął/zaczął zbliżać się do wymarzonego celu, stał się po prostu nieznośny.
Choć lubię Sleaford Mods, ciężko mi zrozumieć niechęć, jaką żywią do Slaves. Formułowane dosłownie zarzuty dotyczące „zrzynania” wydają się nie tylko objawem frustracji, ale i ortodoksji. No bo jak to tak: punkowy zespół uwielbiany przez młodzież i głównonurtowe czasopisma w rodzaju „New Musical Express”?
Wszystko to przywodzi na myśl konserwatyzm naszej rodzimej sceny oraz szambo, które wybiło przy okazji występu Siksy na ubiegłorocznym Off Festivalu. Paradoksalnie jednak zarzuty dotyczące konserwatywnego podejścia do muzycznej spuścizny można by kierować właśnie wobec duetu z Kent. Podczas słuchania riffowych numerów w rodzaju „Bug”” czy „The Lives They Wish They Had” przed oczami stają legendy brytyjskiego punk rocka, czemu dodatkowo sprzyja fakt, że Isaac Holman (wokalista, a zarazem perkusista grupy) na „Acts of Fear and Love” brzmi momentami niepokojąco podobnie do Johnny’ego Rottena. Cóż jednak poradzić na to, że Slaves są na tyle przekonujący, że ciężko byłoby zarzucić im muzyczną antykwaryczność? Zresztą zawartość ich trzeciego lonplaya nie ogranicza się tylko do odgrzewania punkowych patentów. Przeciwnie, „Cut and Run” z chwytliwym collegerockowym refrenem, delikatny „Daddy” opowiadający o kryzysie wieku średniego czy „Photo Opportunity” z partiami rodem z twórczości Syda Barretta dowodzą, że zespół dąży w stronę stylistycznych zmian.
Pewną przeszkodę może stanowić jednostronność i łopatologiczność ich przekazu – ile bowiem można słuchać w kółko tyrad na temat współczesnego społeczeństwa i fałszywego blichtru, jaki nas otacza? Na szczęście Slaves są również uzbrojeni w sporą dozę poczucia humoru. Wersy w rodzaju „An HD self-portrait, sucking on a cigar / Leaning on the bonnet of your rented motor car” sprawiają, że łatwo im wybaczyć wszelkie niedociągnięcia.
Kojarzycie te słynne polskie wokalistki, które robiły w latach 90. sporo szumu, po czym decydowały się na radykalną woltę stylistyczną i dalej zachwycały słuchaczy? Dobrze, ja też, ale Kasia Kowalska niestety do nich nie należy.
„AYA”, jak sugeruje sam tytuł, który można odczytać jako skróconą nazwę pewnego egzotycznego specyfiku, jest zapisem wewnętrznej przemiany oraz dowodem zwycięskiej walki ze swoja psychiką. W tym przypadku oznacza to jednak powrót do mało ekscytujących sztuczek z początków ubiegłej dekady, gdy jasnym stało się, że muzyka Kowalskiej straciła swój melancholijno-desperacko-nieżenująco poprockowy urok, a nową drogę będą wyznaczać niezdarne, acz chwytliwe single w rodzaju „Pieprzu i soli”. Mamy tu numery oparte na schemacie „akustyczna zwrotka i nieco bardziej dynamiczny refren, choć bez przesady, bo nikt tego nie puści”. Numery, dodajmy, które wzbudziłyby dziką zazdrość w sercu Patrycji Markowskiej, w sercach reszty świata – niekoniecznie („Teraz kiedy czuję”, „Miłosne zbrodnie”). Zdarzają się też rzeczy nierówne, jak „Wyspy” z fatalną, wtórną zwrotką i niezłym, podbitym dęciakami refrenem czy też ciemne, kryminalne, a przede wszystkim, niestety, naszpikowane częstochowszczyzną i męskimi rymami „Czerń i biel”.
„AYA” to w ogóle płyta szalenie niespójna. Utwory wyprodukowane we współpracy z Markiem Dziedzicem, takie jak oparty na motorycznym gitarowym riffie i ubarwiony „kolektywno-folkowymi” (nie podejmę się tu klasyfikacji geograficznej, bo chodzi tu głównie o ogólne wrażenie „etniczności”) przedrefrenami kawałek tytułowy, a także podamerykanizowany „Przebaczenia akt”, w którym słychać banjo, czy soulujące „Czas się kurczy” nieco wykraczają poza średnią typu „ej, to naprawdę super kawałek, pod warunkiem, że mamy rok 2001, a ja pracuję w RMF FM!”. Wciąż jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z numerami pozbawionymi impetu, zanadto wykalkulowanymi.
Kowalska, zapytana w jednym wywiadów o przypominający miejscami Queens of the Stone Age kawałek „Krew ścinanych drzew”, odpowiedziała: „Ja to bym pewnie przywaliła jeszcze mocniej i parę razy, ale żyjemy w Polsce i jak to mówi mój kolega: heavy metalem chleba nie posmarujesz”. No cóż.
Powiedzmy to sobie wprost: rzeczy, za które nienawidzimy Kanye, to te same rzeczy, za które go kochamy.
Naturalnie, deklaracje dotyczące niewolnictwa – które można by eufemistycznie nazwać „niefortunnym sformułowaniem myśli” – i histeryczny występ w redakcji portalu TMZ, muszą budzić spore wątpliwości co do samopoczucia muzyka. Manifestacyjne rozgrywanie mitu wielkiego, nie do końca zrozumianego artysty, połączone z wizerunkiem obrzydliwie bogatego wiraszki (połączonym z kolei z rysem czułego, troskliwego ojca i męża – połączonym z kolei z… itd. itp.), niejednokrotnie zahaczają o coś, co młodzież określa zwięźle mianem cringe’u. Medialna hiperobecność sąsiadująca z nawoływaniem o poszanowanie prywatności pachnie delikatną hipokryzją. Czy gdyby West należał jednak do cichych i potulnych muzyków ograniczających się wyłącznie do twórczości studyjnej i sporadycznych koncertów, „ye” smakowałaby tak samo?
Najnowszą EP-kę można by śmiało nazwać „transmisją z dwubiegunówki”. Nie ma w tym cienia szyderstwa, problemy psychiczne Kanye oraz uzależnienie muzyka od opiatów to żadna tajemnica. W „Yikes”, które ma chyba największe szanse na zaistnienie w klubach, stwierdza wprost, że choroba dwubiegunowa to jego supermoc. Wspomniane pękniecie jest dobrze widoczne również w warstwie muzycznej. Jak się bowiem mają syntezatorowe przypływy i odpływy z „I Thought About Killing You” oraz nowomodny „Yikes” do mariaży z soulem („No Mistakes”) i sampli z Vanilla Fudge? A przyprawiające o ból zębów wersy w rodzaju „I love your titties ’cause they prove I can focus on two things at once” z „All Mine” do dziękczynnego „Wouldn’t Leave” kierowanego w stronę Kim?
Otóż mają się bardzo dobrze: „ye” to płyta dogłębnie przemyślana i staranna pod względem produkcyjnym. Nie ma mowy o (celowej, rzecz jasna) szkicowości znanej z „Life of Pablo”. Nie ma tu jednak również miejsca na kalkulację. Szalenie intymne wyznania z „Violent Crimes” dotyczące przyszłości jego córek i obaw dotyczących ich urody (rzecz spod znaku „nie chciałem tego słyszeć”) czy przerażające deklaracje z utworu otwierającego płytę wywołują dyskomfort, przy tym jednak utrzymują w żywotności Westowską dychotomię. Niezależnie od wszystkiego: Kanye, dobrze, że jesteś.
Aaaach, Polska: bocian kołujący nad pokrytą strzechą chatą, wierzby muskające na wpół przemarzniętą glebę, pokryte rzepakiem pole i… żydowsko-romska muzyka klezmerska.
W trakcie słuchania „Gadziów i Gojów”, drugiej płyty w dorobku istniejącej od 2009 roku Kapeli Timingeriu, zastanawiałem się, co sprawia, że ich twórczość brzmi tak aktualnie i „blisko”. Nie mamy tu bowiem do czynienia ani z siłowym uwspółcześnianiem tradycji, ani z (o zgrozo) future folkowaniem. „Gadzie i Goje” to przykład dość typowego klezmerskiego grania, podanego nam w zupełnie niewystudiowany, podwórkowo-okolicznościowy sposób.
Zarówno „typowy”, jak i „podwórkowy” to w tym przypadku superlatywy. Znaczą mniej więcej tyle, że autorski materiał Kapeli Timingeriu (na płycie znalazło się również miejsce dla coveru „Dui Kamel Man” autorstwa węgierskich Romów z Parno Graszt) doskonale wpisuje się określoną linię stylistyczno-kulturową, a przy tym nie ma w nim ani grama blazy lub pretensji. Korzystając z kanonicznego dla tej muzyki instrumentarium (znajdziemy tu klarnet, akordeon, kontrabas czy tupan), Timingeriu przywołują to, co w klezmerskiej muzyce najważniejsze: żarliwość podszytą niewymuszoną melancholią (np. „Saposhkelekch”).
Sprzyja temu dość surowa, a zarazem przemyślana produkcja, będąca jednym z powodów, dla których w trakcie słuchania drugiej płyty Kapeli mamy wrażenie, jakbyśmy natknęli się na nich na ulicy. „Gadzie i Goje” przypominają nam tym samym, że ta żydowsko-romsko-bałkańska krzyżówka to część dziedzictwa Europy Środkowo-Wschodniej, immanentna część naszej tożsamości. Nawet jeśli tak wiele osób chciałoby dziś temu zaprzeczyć.
Z Ariany Grande robiono już nieszkodliwą gwiazdkę pop, obdarzoną wybitnym głosem panienkę śpiewającą banalne, wypolerowane piosenki, wreszcie męczennicę zachodniego świata. Czas zacząć traktować ją jako wybitną artystkę.
Teoretycznie pierwszy rzut oka na listę współpracowników, którzy przyczynili się do powstania „Sweetenera” (w producenckiej armii znaleźli się między innymi Pharrell Williams i Max Martin), mógłby sugerować, że mamy do czynienia z kolejnym naznaczonym kunktatorstwem produktem, którego jedynym zadaniem jest zawojowanie list przebojów. Grande i spółka postanowili jednak w nieco przekorny, choć niewykluczający, rzecz jasna, komercyjnego sukcesu sposób stanąć w poprzek panujących trendów, a zarazem dać sygnał do kreowania kolejnych.
Zamiast obowiązującej mieszanki dance popu i EDM wzrok twórców „Sweetenera” skierował się prosto w stronę przełomu tysiącleci. Co ważne, na czele wspomnianej wyżej armii stanął nie kto inny, jak Ariana Grande, która figuruje jako główna autorka sześciu z piętnastu zawartych na płycie utworów. „Sweetener” to w dużej mierze hołd dla najntisowego i zerowego R&B oraz hip-hopu (w „borderline” udziela się wokalnie nie kto inny, jak Missy Elliott). Nieprzypadkowo czuć tu również ducha twórczości The Neptunes – Pharrell Williams jest zresztą obecny w „blazed” nie tylko jako producent, ale i wokalista.
Spore wrażenie robią też teksty: zamiast naiwnej beztroski i analizy nastoletnich odruchów serca, dostajemy studium zaburzeń psychicznych (m.in. „breathin”) oraz wezwanie do emancypacji (najoczywistszym przykładem jest singlowe „God is a woman”).
Podzielę się przy okazji prywatnym doświadczeniem: gdy pierwszy raz usłyszałem „No tears left to cry”, nie mogłem początkowo oprzeć się wrażeniu, że mam do czynienia ze zjełczałym, milenialnym popem. Geniusz tego numeru objawia się jednak dopiero przy bliższym poznaniu, gdy odsłonią się już przed nami przenikające się wzajemnie struktury całej kompozycji. Nie popełnijcie tego samego błędu i od razu dajcie „Sweetenerowi” szansę.