Archiwum
06.05.2019

Odsłuchy kwietnia

Mateusz Witkowski
Muzyka

„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”, jak rzekł niegdyś pewien utalentowany bankier z Londynu. A skoro tak, to nasi bohaterowie postawili na powroty: do przeszłości lub do sprawdzonych rozwiązań. W rolach głównych: Taylor Swift, D A V I C I I, Weyes Boom i Stachursky.

 

Taylor Swift
Me (singiel)
Sony/ATV

Nowa Taylor to tak naprawdę stara Taylor, która na poprzednim longplayu pod tytułem „Reputation” została zgładzona przez nowszą, ale w tym momencie już starą Taylor. Pomocy!

Fani amerykańskiej wokalistki mieli ostatnimi czasy sporo okazji, aby dać upust swoim detektywistycznym ciągotkom. Co prawda nie znamy jeszcze szczegółów dotyczących siódmego albumu panny Swift, jednak na jej koncie Instagramowym co i rusz pojawiają się enigmatyczne materiały mające charakter poszlak. Fanowskie śledztwo wykazało ostatnimi czasy, że zdjęcie siedmiu palm zamieszczone przez artystkę symbolizuje jej dyskografię – jedno z drzew umieszczone na froncie miałoby sugerować, że jej przyszłe wydawnictwo (nazywane roboczo „TS7”) będzie znacznie wyróżniać się na tle reszty. Brzmi to całkiem sensownie, oczywiście pod warunkiem, że nie słyszeliśmy pierwszego singla z nadchodzącej płyty. „Me” to tak naprawdę powrót do zagrywek z „1989” (marszowe werble i ascetyczna zwrotka – brzmi znajomo, nieprawdaż?) unurzany w teen popie i nieprzemożonej słodyczy. Trudno zresztą mówić o nowej piosence Swift, pomijając kontekst wizualny. Manifestacyjnie cukierkowy, baśniowy teledysk towarzyszący premierze singla miał na pewno dowodzić zmysłu autoironii. Zamiast tego wypada jednak jako niezamierzony metakomentarz podkreślający pustkę całego przedsięwzięcia.

Czyżby nowa Taylor miała być tak naprawdę starą Taylor, która biega w kółko i krzyczy „JESTEM SAMOŚWIADOMA!!!”? Na to pytanie będziemy w stanie odpowiedzieć dopiero, gdy poznamy zawartość nowego longplaya. Wiadomo natomiast, że jeśli chodzi o pisanie zwiewnych, bezpretensjonalnych numerów pop, Swift przydałyby się korepetycje u Carly Rae Jepsen.

*

 

D A V I C I I
2009
Trzy szóstki

Po niecałym roku od premiery EP-ki „W sercu pozostaje tylko to, co wypalone ogniem” doczekaliśmy się kolejnego albumu D A V I C I I-ego. Długogrający debiut pod tytułem „2009” tylko utwierdza w przekonaniu, że zespół-kolektyw Panowie, z którego wywodzi się muzyk, to jedno z najciekawszych zjawisk na polskiej scenie.

W wypadku płyt takich jak ta można by mnożyć odniesienia i wyliczać inspiracje. I oczywiście, „2009” to mieszanina synth popu, hypnagogic popu, dream popu i tak dalej. I owszem, słychać, że – mówiąc delikatnie – nieobce wykonawcy są zarówno dyskografia Papa Dance, jak i całe protodiscopolowe, duchologiczne dziedzictwo. Tak, słuchając „2009”, ma się ochotę ukraść nadżeranego rdzą forda sierra, a następnie uciec do Reichu i zająć się na dobre paserstwem. To wszystko sugerowałoby jednak, że mamy do czynienia z kolejnym retromaniakiem, który stroi się w znalezione na strychu szatki, by oczarować słuchaczy „tamtym klimatem”. Tymczasem „2009” to tak naprawdę płyta na wskroś współczesna. I nie chodzi tu tylko o odwołania do święcącej dziś triumfy stylistyki. Muzyka i teksty D A V I C I I-ego znoszą umowny podział na „kiedyś” i „teraz”, zaburzają jakąkolwiek chronologię. Teraźniejszość istnieje tu tylko na prawach powidoku, a przeszłość rezonuje w nas tak silnie, jak gdyby wcale jeszcze nie przeszła. A skoro wspomniałem już wcześniej o Eliocie, to dorzućmy do tego jeszcze imażyzm: czasem wystarczy jeden wers, aby odsłonić przed nami całe bogactwo znaczeń wpisanych w ten album. Dobrym przykładem są choćby słowa z utworu tytułowego: „ty pachniesz całkiem jak ja w 2009”. To wciąż pop, ale pop złamany, zaburzony (np. „Dla Ciebie”) – taki, który rezygnuje z nachalnej afirmacji, ale nigdy ze znakomitych melodii. I mówię tu zarówno o wycofanych, przybrudzonych wokalach, jak i o partiach instrumentalnych.

Gdy kilka miesięcy temu recenzowałem „Full Automatik” Panów, pozwoliłem sobie spuentować tekst suchą gierką słowną. W tym wypadku również muszę: brawo, ten Pan.

*

 

Weyes Blood
Titanic Rising
Sub Pop

Jeżeli wykonawca/wykonawczyni pozwala na to, aby w materiałach prasowych dotyczących płyty pojawiły się zdania w rodzaju: „Enya spotyka Boba Segera”, to wiedzmy, że gra się tu o wysoką stawkę. Jeżeli dzieło dorasta natomiast do tych porównań, to dostajemy jeden z najlepszych albumów w tym roku.

W przyszłości, podczas zajęć dotyczących muzyki popularnej prowadzący będą prezentować studentom „Titanic Rising” i mówić: „otóż zobaczcie państwo, jak się okazuje, nie wszyscy artyści indie z drugiej dekady XXI wieku odwoływali się w swojej twórczości wyłącznie do lat 80. ubiegłego stulecia”. Weyes Blood sięga bowiem na swoim czwartym longplayu po najlepsze kompozycyjne wzorce z lat 70. (trudno nie dosłyszeć się tutaj Joni Mitchell czy The Carpenters), a to wszystko doprawia solidną dawką chamber popu. Pieczołowite, piętrowe aranże, wystudiowane brzmienie i zaskakujące progresje akordów (np. „Picture Me Better”) to jedno. Na uwagę w równym stopniu zasługuje jeszcze to, co chce nam powiedzieć Blood, a „to” znacznie wykracza poza indiepopową średnią. Na „Titanic Rising” artystka zdaje się stopniowo godzić z dystopijnością otaczającego świata. Zamiast pogrążać się w rezygnacji, proponuje program pozytywny: tak jak w „Movies”, gdzie deklaruje „nie ma już żadnych książek, jestem skazana na kinowy hit lata […] kocham filmy” czy w „Andromedzie” ze słowami: „miłość wzywa, czas dać ci coś, czego mógłbyś się trzymać”. Żadne tam coachingowe mądrości, raczej lekcja survivalu w tych trudnych czasach.

Blood mówi wprost: stwórz sobie własny świat, ale skorzystaj z narzędzi, których dostarcza rzeczywistość. Eskapizm? Być może, ale jakże konstruktywny. I jak świetnie skomponowany.

*

 

Stachursky
Doskozzza (singiel)

Universal Music

Był już gwiazdą opolskich estrad, królem psychodelicznej wiksy, newage’owym kapłanem. Jeżeli spojrzymy na CV Stachursky’ego, dojdziemy do wniosku, że brakuje na nim zaledwie jednej pozycji: heros muzyki niezależnej.

To oczywiście tylko połowiczna prawda. Wszak wydany dekadę temu album pod tytułem „2009”, który zawierał tak intrygujące utwory jak „Dosko” czy „Jam jest 444”, zdołał narobić w rodzimym niezalowym światku sporo zamieszania. W tamtym wypadku jednak dominował ironiczny podziw (Popek-muzyk, pamiętacie?) oraz konsternacja. Dziś wiemy już, że kurs, który obrał wówczas Stachursky (nieśmiało zapowiadany przez samego muzyka już wcześniej, że wspomnę tylko o sławetnej „Chłoście” z albumu „1999”), był nieprzypadkowy. „Doskozzza” to powrót do mistyczno-kosmicznej narracji zakwaszonej specyfikami wiadomego pochodzenia. Można się zżymać na nachalną autoreferencyjność (np. „kamieniem go bez kitu”) i ogólną głupawość, ale nic nie jest w stanie przykryć faktu, że dostajemy zarazem kawałek świetnie wyprodukowanego psychodeliczno-progresywnego trance’u z domieszką goa, który niejednemu/niejednej z nas uratuje życie, a przynajmniej poranek. Wie o tym dobrze twórca internetowego labelu Trzy Szóstki, w którym to miała miejsce premiera utworu.

Łaszczok nie jest być może artystą, jak chcieliby niektórzy, wybitnym, ale totalnym – na pewno. Cieszmy się, że na naszym do bólu przewidywalnym i pruderyjnym pop-poletku wyrósł tak dorodny ananas.

*

Weyes Blood, Titanic Rising