Archiwum
13.01.2020

Odsłuchy grudnia

Mateusz Witkowski
Muzyka

To pierwsze Odsłuchy w roku 2020, dlatego pozwolę sobie zacząć od najserdeczniejszych życzeń kierowanych do Czytelniczek i Czytelników „Czasu Kultury” i CzasKultury.pl. Życzę Wam wszelkich łask i szczęśliwości oraz wieeele dobrej muzyki. Czyli – odwołując się do przykładów, które znajdziecie poniżej – raczej współczesnego MGMT niż współczesnego U2.

Harry Styles
Fine Line
(Columbia)

Harry Styles na swojej drugiej solowej płycie zrywa ostatecznie z boysbandową przeszłością i wypływa na nieznane wody. W praktyce oznacza to, że zazwyczaj jednak tapla się w odległości paru metrów od brzegu.

Zaznaczmy na wstępie: „Fine Line” to płyta naprawdę przyzwoita i – pardon – sympatyczna. Styles zdaje się dziś naprawdę wszechstronnym kompozytorem. Tym razem towarzyszy mu również znakomity zespół. Wrażenie robi także lista patronów i patronek, by wymienić choćby McCartneyów z okresu „Ram” („Canyon Moon”), Fleetwood Mac („Golden”) czy tuzów współczesnego indie („Sunflower, vol. 6”, turnerowska retroballada „She”). Coś jednak sprawia, że trudno traktować „Fine Line” jako coś więcej niż wprawkę, która w przyszłości doprowadzi do nagrania naprawdę znakomitej płyty. Może chodzi o cały ten tygiel inspiracji, spod którego z rzadka przeziera indywidualny głos? Albo o liryczną niekonsekwencję, która sprawia, że wersy w rodzaju „there’s a piece of you in how I dress – take it as a compliment” sąsiadują z romantycznymi liczmanami? Brytyjczyk powoływał się niedawno na wypowiedź Bowiego dotyczącą procesu twórczego i „stóp, które przestają czuć dno”. Tymczasem sam rzadko zdobywa się na takie ryzyko. „Fine Line” jest miłe i bezpieczne, zarazem jednak: mało intrygujące (np. „Treat People With Kindness”)

Wielu z nas chciałoby widzieć Stylesa jako kolejnego artystę, który – zaczynając od produkcyjniaka, jakim było przecież 1D – stał się z czasem popowym wizjonerem. Cóż, to jeszcze nie ten moment. Może jednak to już prawie ten moment?

Dziarma
V (EP)
(2020)

Pytanie, które powinni sobie dziś zadać najbardziej męscy z męskich słuchaczy rodzimego hip-hopu nie brzmi: czy w Polsce są jakieś dobre raperki? Raczej: która z polskich raperek jest najlepsza?

Muzyczna kariera Agaty Dziarmagowskiej vel Dziarmy toczy się w przedziwny sposób. Najpierw przelotny błysk w telewizyjnym talent show. Potem EDM-owe utwory, które raczej nie przykuły większej uwagi. Wreszcie zwrot w stronę hip-hopu. Udany anglojęzyczny singiel „Coolaid” z 2018 roku – w przeciwieństwie do występu u boku Adiego Nowaka – nie spotkał się z należytym aplauzem. Wygląda więc na to, że ścisłe związki z językiem polskim wychodzą Dziarmie na dobre; z uwagi na jej silne zakotwiczenie w zachodnich, nowoszkolnych wzorcach („polska Cardi B” to gotowiec, po który sięgnie niejeden recenzent) anglojęzyczna nawijka wypadała zwyczajnie karykaturalnie. Na polskojęzycznym „V” z właściwą sobie charyzmą raczy nas bezlitosnym bragga o silnie feministycznej wymowie. Zdarzają się co prawda momenty wątpliwe („Kontroluj bajerę wariat, bo mnie tym obrażasz / Kiedy pieprzysz ją, a Dziarmę sobie wyobrażasz” z „LICZI”), zazwyczaj jednak artystka celnie rozdaje liryczne razy („Moje miejsce jest w kuchni, dziwko? / Idę zgotować sobie cudną przyszłość”). Wrażenie robi jednak przede wszystkim postęp, jaki poczyniła Dziarmagowska na polu warsztatu: na zaledwie siedemnastominutowym „V” ślizga się po Steezowatych* bitach („PLIK”), ucieka w strony afrotrapowe („DEMONY”) lub sięga po dość tradycyjne środki („BO$$ BITCH”). I za każdym razem wypada przekonująco.

Wspomniani we wstępie twardogłowi fani polskiego hip-hopu zwykli zarzucać naszym raperkom to nadmierną dziewczęcość, to zbytnią „chłopackość”. I choć nie warto sugerować się wiecznie niezadowolonymi, przerażonymi mężczyznami i naginać się do ich życzeń: Dziarma gra w tym wypadku w osobnej, własnej konkurencji.

(* Steez jest ponoć w wypadku „V” szarą eminencją i opiekunem artystycznym całości.)

MGMT
In the Afternoon
(MGMT)

Na swoim najnowszym singlu Andrew VanWyngarden i Ben Goldwasser zdają się podążać ścieżką wytyczoną przez „When You Die” z poprzedniego albumu. Jak napisał jeden z czytelników portalu Album Of The Year, MGMT „is full on going gothic”. Sprawa jest jednak nieco bardziej złożona.

Bo czy w wypadku zespołu takiego jak ten moglibyśmy spodziewać się jasnych i jednoznacznych rozwiązań? Przypomnijmy: przebojowość debiutanckiego „Oracular Spectacular” sprawiła, że Columbia zaproponowała muzykom kontrakt na kolejne trzy płyty. Panowie, owszem, przyjęli ofertę i – ku zaskoczeniu wytwórni – zrezygnowali z nagrywania indie hitów, stawiając na swobodne poszukiwania. Dziś, wolni od zobowiązań, rozpoczynają karierę wydawców: „In the Afternoon” to pierwszy z utworów opublikowanych pod własnym szyldem, a zarazem zapowiedź przyszłego longplaya. Ich nowy singiel, owszem, nosi znamiona ukąszenia gotyckiego, jak to jednak u MGMT bywa, groza idzie w parze z autoironią i niewymuszoną dziwacznością. Tropy synthpopowe i nowofalowe (tu przede wszystkim wczesne The Cure oraz Echo and the Bunnymen) mieszają się z sixtiesową psychodelią, a duszna narracja prowadzi nas w stronę triumfalnego (czy na pewno?) finału z zapadającą w pamięć frazą „like a kid in a candy store”. A gdyby tego było mało, premierze towarzyszy teledysk, który jest kolejnym dziełem sztuki w wideografii zespołu.

„In the Afternoon” budzi ogromne oczekiwania w związku z przyszłym longplayem zespołu. Wcale nie będę jednak zdziwiony, jeżeli pod względem stylistycznym będzie on się miał nijak do omawianego singla.

U2, A.R. Rahman
Ahimsa (KSHMR Remix)
(Island Records)

Żadnych oczekiwań nie budzą natomiast nowe produkcje U2. Nie ma więc i mowy o rozczarowaniu.

To będzie właściwie recenzja łączona. Języczkiem u wagi jest przecież wydany pod koniec listopada utwór „Ahimsa”, napisany wspólnie ze słynnym kompozytorem A.R. Rahmanem dla uczczenia pierwszego indyjskiego koncertu U2. Utwór, dodajmy, doskonale przeźroczysty, osadzony w schemacie „przestrzenne brzmienie, pogłosy i niezauważalna melodia”, realizowanym przez Irlandczyków od około dwóch dekad. Utwór, który w przeciągu czterech minut nie oferuje nam niczego ponad jedną dylanowsko-orbisonowską progresję akordów w zwrotce. Czy remiks autorstwa KSHMR, amerykańskiego DJ-a o indyjskich korzeniach, jest w stanie zrehabilitować U2, jak to w ostatnich latach bywało? Nic z tych rzeczy. Amerykanin bez wątpienia robi, co może, ale materia, z którą się boryka, pozbawiona jakiegokolwiek melodycznego i harmonicznego potencjału, pozostaje nienaruszalna. Na nic electropopowe smaczki i house’owe tąpnięcia, gdy pracujemy z czymś tak doskonale nijakim.

 

I tym niezbyt optymistycznym akcentem żegnam się z Państwem. I – mimo wszystko – jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego!