Czerwcowa aura Zbliżająca się katastrofa sprawiła, że najlepszym pomysłem na spędzenie wolnego czasu było zabunkrowanie się w klimatyzowanym pomieszczeniu i udanie się na emigrację wewnętrzną. Na szczęście w ubiegłym miesiącu obrodziło w premiery. W poniższym subiektywnym podsumowaniu czerwca znajdziecie artystów tak skrajnie różnych, jak Legendarny Afrojax i Roksana Węgiel – a to przecież nie wszystko:
Legendarny Afrojax
anarcho porno gran turismo
(Wytwórnia Krajowa)
Ta płyta powinna podzielić środowisko hip-hopowe i stać się przyczynkiem do dyskusji na temat granic prowokacji i profanacji. Tak się, rzecz jasna, nie stanie. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że „anarcho porno gran turismo” ociera się (sic!) o wybitność.
Nie stanie się tak, gdyż poetyka, z której konsekwentnie korzysta Michał Hoffmann, pełna skatologicznych żartów, wymyślnych bluźnierstw i absurdalnych scenek rodzajowych, może okazać się przeszkodą nie do pokonania. Jakby tego było mało, muzyk na każdym kroku zdaje się podkreślać, że recepcja jego płyty niespecjalnie go obchodzi. W tym rzecz: rzekome abnegactwo, groteskowość i duch „zrób-to-sam” wpisane w muzykę Afro sprawiają, że jego szczere i płomienne zaangażowanie ani na moment nie zahacza o patos. Hoffmann sięga po tematy najgrubszego (sic!) kalibru: pomstuje na kult męskości (trylogia „do gazu”), ruga twardogłowych konserwatystów („twój pusty łeb”) i zżyma się na fakt, że skrajnej ksenofobii towarzyszy bezrefleksyjne umiłowanie mniejszych lub większych bożków w rodzaju Jana Pawła II i Małego Powstańca. Jego bunt nie wydaje się nam jednak programowy, niemal każdy z numerów to przewrotna, wielowarstwowa, literacka (sic!) opowieść z nienachalnym, a mimo to wyrazistym morałem. Wszystko to podane na syntetycznych, funkujących bitach, połamanych septymolowych akordach i… przy akompaniamencie ogniskowej gitary (koniecznie sprawdźcie liczne na albumie skity).
Jedyne, co może na „anarcho porno gran turismo” doskwierać, to rozwlekłość albumu –trudno oprzeć się wrażeniu, że Hoffmann zapętla się w swoich refleksjach i podrzuca nam duplikaty, bez których moglibyśmy się śmiało obyć (np. „mięczaki skrobią patykiem”). Mimo to: miejsce w panteonie wielkich skatologów w rodzaju Jarry’ego czy Rabelais’go już czeka na Afrojaksa.
*
Roksana Węgiel
Roksana Węgiel
(Universal Music Polska)
Debiutancka płyta długogrająca Roksany Węgiel doskonale obnaża bezcelowość wszelkiej maści konkursów wokalnych, jakich wciąż nie brakuje w polskiej telewizji. Sprawa jest bowiem prosta: z punktu widzenia słuchaczy największą bolączką polskiej muzyki rozrywkowej nie jest bynajmniej brak wokalistów i wokalistek obdarzonych interesującą barwą i mocnym głosem. Jest nim natomiast absolutny deficyt zdolnych kompozytorów (pardon my anglicyzm, ściślej: songwriterów).
Nie wiem bowiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wschodzącej, nastoletniej gwieździe polskiego popu przypadł w udziale tak mętny, bezpłciowy materiał. Utwory z debiutu Węgiel dzielą się na dwie zasadnicze grupy: 1. milenijne niby-to-R&B, za które dałaby się zapewne pokroić Katarzyna Cerekwicka (np. „Potrafisz”); 2. postfarnizmy (słychać to choćby w wokalnej manierze Węgiel) naznaczone disneyowskim ukąszeniem („Obiecuję”) lub wyrwane żywcem z „Ewakuacji” z 2010 roku. Nośnych, zapamiętywalnych momentów i zręcznych hooków tu jak na lekarstwo – wskazać należałoby może na „Dobrze jest, jak jest”, tu jednak mamy z kolei do czynienia z dość topornym popem na modłę Sumptuastic. Trudno mieć do Węgiel pretensje. W wypadku tak młodych artystów odpowiedzialność spoczywa zwykle na kompozytorach i producentach.
Z zebranego na płycie, eklektycznego (choć lepszym określeniem byłoby tu: rozmemłanego) materiału, za który odpowiada głównie Juliusz Kamil, znany lub nie choćby z grupy GandahaR lub występów u boku Maryli Rodowicz, wyziera skrajny brak pomysłu na to, w którą stronę poprowadzić karierę nastolatki. Swoją drogą, na tle skomponowanych/współkomponowanych przez Kamila utworów nawet otwierające płytę, znane wcześniej szerszej publiczności „Anyone I Want To Be” urasta do miana muzycznej perełki.
*
The Raconteurs
Help Us Stranger
(Third Man Records)
Dawno niewidziani razem koledzy z The Raconteurs wracają. Od wydania ich poprzedniego albumu pod tytułem „Consolers of the Lonely” minęło aż jedenaście lat.
Jeżeli w przyszłości (zakładamy, że takowa czeka Ziemię) fani XX-wiecznej muzyki rozrywkowej będą pisać apokryfy i fanfiki o swoich ulubionych zespołach, to mam już pomysł na tekst o „Help Us Stranger”. Na przykład: w wyniku klątwy Jack White traci zdolność pisania piosenek dla The Raconteurs. Pewnego dnia, przechadzając się po Detroit, znajduje jednak na śmietniku zaczarowaną księgę-tutorial, która pozwala mu na odtworzenie zespołu. Mamy bowiem do czynienia z modelową płytą Raconteursów: trochę riffowych strzałów, akustycznych ballad, unisonowych partii White-Benson, do tego zwrot w stronę klasycznego rocka (przełamanie z intra „Bored and Razed” wydaje się świadomym nawiązaniem do The Who) i country’owej stylistyki. I gotowe! Jest jednak jeden problem. O ile „Consolers of the Lonely”, z gruntu dość konserwatywne, broniło się pod względem kompozycyjnym, o tyle „Help Us Stranger” nuży i dłuży się, wzbudzając raczej wzruszenie ramion. To przyzwoita płyta, wyzuta jednak ze zwrotów akcji, zachowawcza, mało nośna.
Wygląda na to, że strategia White’a i spółki ma sens: w chwili, gdy piszę te słowa, płyta okupuje pierwsze miejsce na liście Billboardu i w wielu innych zestawieniach. Cóż, wizyta w muzeum to fajna sprawa. Nie jestem jednak przekonany, czy chciałbym chodzić codziennie na tę samą wystawę.
*
Enchanted Hunters
Plan działania (singiel)
(Latarnia Records)
„Plan działania” zapowiada, że dawno niewidziane Enchanted Hunters wracają na dobre. To jednak nie jedyny powrót wpisany w nowy singiel zespołu.
Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz miałem do czynienia z utworem, który budziłby we mnie tak ambiwalentne odczucia. Z jednej strony wszystko jest w najlepszym porządku. „Plan działania” to błyskotliwa, przemyślana kompozycja, opatrzona na dodatek bardzo precyzyjnym produkcyjnym szlifem. Wysokie syntezatorowe leady świadczą o tym, że Małgorzata Penkalla i Magdalena Gajdzica odebrały staranną edukację w Akademii Muzycznej im. Adama Patoha, spore wrażenie robi też polifoniczna zwrotka i nieoczywiste harmonie refrenu. No i ten tekst, który odsyła nas w stronę globalnego ocieplenia („znika lód, nie ma pszczół”), a zarazem dialoguje z zimnowojennym wątkiem wpisanym w twórczość synthpopową z lat 80. Z drugiej strony dostrzegalny już od wielu lat w muzyce indie zwrot w stronę ejtisów zaczyna pachnieć asekuracją, kunktatorstwem (bo i powiedzmy sobie szczerze: te brzmienia to poniekąd „samograj”, jak czarno-białe kadry w formacie 4:3).
Tak, to naprawdę dobra piosenka. Peany pod adresem Enchanted Hunters trudno traktować jednak jako wyraz dostrzegalnej w polskim środowisku niezalowym potrzeby posiadania swoich bohaterów (w tym wypadku: bohaterek). Nie sposób opędzić się od skojarzeń ze znaną z „New Musical Express” strategią, która nakazuje, by przynajmniej raz na dwa miesiące określić jakiegoś wykonawcę mianem „zbawcy muzyki”.
*
Jai Paul
Do You Love Her Now / He (singiel)
(XL Recordings Ltd.)
Rzecz wyglądała następująco: w 2013 roku do sieci wyciekła niedokończona płyta Jaia Paula. Cała sytuacja sprawiła, że muzyk wycofał się z działalności wydawniczej na sześć długich lat.
W ubiegłym miesiącu na rynek trafił (ponownie – tym razem oficjalnie) feralny zbiór utworów oraz przede wszystkim dwa zupełnie nowe single. Zarówno „Do You Love Her Now”, jak i „He” jednoznacznie wskazują, że patronem muzycznych poszukiwań Anglika jest niejaki Prince. To jednak nie żadne tam retromańskie przebieranki – wszystko zostało przefiltrowane przez indywidualną wrażliwość i niesamowity zmysł kompozytorski. Soulowy groove, gitary potraktowane flangerem, pościelowy nastrój? Owszem, ale i syntezatorowe plamy, chillwave’owe rozmycie, rezygnacja z tradycyjnej piosenkowej formuły. Paul celowo łamie struktury, stymuluje uwagę, odracza momenty kulminacyjne. Jego muzyka uwodzi, cieszy, a zarazem pozostawia słuchacza nienasyconym.
Jeśli szukacie muzyki na lato, to dajcie sobie spokój z popowymi bangerami. Jest Jai Paul.