Archiwum
13.07.2015

Szeroką paletą różnych typów humoru „W głowie się nie mieści” mógłby obdarować z powodzeniem kilka podobnych produkcji. Stary, dobry slapstick miesza się tu z niezwykle inteligentnym humorem językowym i sytuacyjnym. Stężenie absurdu momentami – naprawdę – przypomina najlepsze skecze Monty Pythona.

Przyzwyczailiśmy się już, że animacja filmowa może przenieść nas do najbardziej niesamowitych światów, opowiadać w przekonujący sposób zmyślone historie, oszałamiając wizualną barokowością. Co najmniej od premiery „Shreka” jasne jest również, że animowane superprodukcje to znakomita rozrywka dla całej rodziny, idealne kino familijne, na którym znakomicie będą się bawili zarówno najmłodsi, jak i najstarsi. Gdy wydawało się, że Disney, Pixar czy Dream Works będą do cna eksploatować sprawdzoną formułę i niczym nas już nie zaskoczą, pojawiło się „W głowie się nie mieści”, które zafundowało prawdziwy odlot. Film Peta Doctera wzniósł komercyjny film animowany co najmniej o poziom wyżej.

Pierwsze wzmianki o założeniach koncepcyjnych produkcji brzmiały jak żart z wyeksploatowanej formuły filmu animowanego: Pixar chce zrobić film rozgrywający się w głowie małej dziewczynki i ukazać przygody jej uczuć? Naprawdę? Po zabawkach, zwierzętach, robotach i potworach przyszedł czas na uczłowieczanie emocji? Umówmy się, projekt był tyleż frapujący, co ryzykowny. Wszystkich argumentów, dlaczego ten film mógł się nie udać, nawet nie będę wymieniał. Z jednej strony, infantylizacja sposobu przedstawienia ludzkiej złożoności, a z drugiej – utkwienie w hermetycznych zawiłościach psychologii – to tylko dwie skrajne możliwości. Co prawda Docter posiadał wzór, którym mógł się posiłkować: „Było sobie życie” opierało się przecież na podobnym koncepcie – tłumaczyło sposób funkcjonowania ludzkiego ciała za pomocą armii antropomorficznych krwinek i limfocytów. Twórcy „W głowie się nie mieści” pomaszerowali jednak własną ścieżką, omijając wydeptany szlak kina popularnonaukowego dla dzieci, jakim niewątpliwie była wspomniana seria. Docter postanowił, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, zająć się sprawą na poważnie i zignorował możliwość stworzenia filmu edukacyjnie użytecznego. Jeżeli „W głowie się nie mieści” uczy, to przy okazji. Psychologiczna wiarygodność była tutaj jedynie punktem wyjścia dla kreacji świata przedstawionego i opowieści, które będą w stanie zahipnotyzować każdego widza.

Od manistreamowego kina animowanego zawsze oczekuje się pewnego minimum: inteligentnego humoru, nieszablonowych bohaterów, wciągającej historii, wizualnej efektowności i pouczającej puenty. Podniesienie poprzeczki przez Doctera polega na przyjęciu założenia, że widz zasługuje na coś więcej niż wspomniany pakiet podstawowy. Szeroką paletą różnych typów humoru film mógłby obdarować z powodzeniem kilka podobnych produkcji. Stary, dobry slapstick miesza się tu z niezwykle inteligentnym humorem językowym i sytuacyjnym. Stężenie absurdu momentami – naprawdę – przypomina najlepsze skecze Monty Pythona. Twórcy „W głowie się nie mieści” potrafią śmieszyć, nawet bawiąc się konwencją filmu rysunkowego, a to już poziom największych mistrzów animacji. Świetne figury pięciu emocji – spójne na poziomie wizualnym, językowym i „charakterologicznym” – stanowią jedynie część wykreowanego świata, w którym egzystują postacie, o jakich Freudowi się nie śniło. O ile w przypadku „Potworów i spółki”, pierwszego wielkiego hitu Doctera, było jasne, że będzie on zaludniony przez najbardziej szalone wytwory wyobraźni, o tyle w przypadku filmu rozgrywającego się w ludzkiej psychice nie było to już takie oczywiste. A jednak w każdej kolejnej scenie pojawiają się nowe postacie, które zaskakują oryginalnością i mają znaczenie nie tylko dla fabuły, ale także dla sposobu konstruowania „świata” ludzkiej psychiki, podanej w przystępny sposób, ponoć bliski ustaleniom naukowców.

Produkcja zaskakuje również strukturą, prawdopodobnie niemającą sobie podobnych w całej historii filmu! Opowiadana historia rozgrywa się symultanicznie na poziomie perypetii Riley i tego, co dzieje się w jej głowie, przy czym obie ścieżki narracyjne są spójnie i ściśle ze sobą związane. O wizualnej stronie „W głowie się nie mieści” ciężko pisać, bo powiedzieć, że skrzy się pomysłami, intensywnością i wyobraźnią – to jakby powiedzieć za mało. Przede wszystkim film zaskakuje spójnością, ani na moment nie schodzi do poziomu efekciarstwa. Obraz podporządkowany jest funkcjonalności i czyni bardziej wiarygodną narrację rozgrywającą się w głowie małej dziewczynki.

Obowiązkowy w kinie dla najmłodszych morał wybrzmiewa dostojniej i bardziej serio niż w podobnych produkcjach. Jest bardziej gorzki, trudniejszy do zaakceptowania, ale przy tym mądry i niosący autentyczną ulgę, dzięki której można lepiej rozpoznać również własne zakamarki świadomości – dzięki temu film nabiera właściwości terapeutycznych.

Nie wspomniałem nic o samej fabule filmu, ale akurat ona wydaje się jedynie pretekstem. Sednem jest konstrukcja świata przedstawionego, zabawa konwencjami, językiem, humorem, typami osobowości, a to wszystko w przekonująco oddanej psychice małej osóbki. O ile ostatni filmowy hit – „Mad Max” – fundował wizualny rollercoaster, nie obniżając ani na chwilę napięcia budowanego głównie obrazem, o tyle „W głowie się nie mieści” oddziałuje bezpośrednio na emocje. Docter, w przystępny sposób tłumacząc zawiłości ludzkiej psychiki, ani na moment nie popada w uproszczenia i efekciarstwo. Reżyser zawarł jednak w swojej prościutkiej opowieści tak wiele niechętnie wypowiadanych i pilnie skrywanych przez wielu w podświadomości prawd o człowieczej naturze, że mogą mu zazdrościć najwięksi humaniści w historii kina. Stworzył przy tym film dla dorosłych, na którym świetnie mogą się bawić również dzieci.

„W głowie się nie mieści”
reż. Pete Docter
premiera: 1.07.2015

alt