Grani gościnnie w Nowym Teatrze „Kibice” warszawskiego Teatru Żydowskiego to spektakl o możliwości spotkania. O przełamywaniu stereotypów. Wreszcie o teatrze jako przestrzeni, w której dojść może do nieoczekiwanego dialogu. A może nawet do porozumienia. Przecież, jak swego czasu powtarzał co tydzień pewien dziennikarz, warto rozmawiać. Oczywiście, wcześniej można ustalić wyjściowe zasady, żeby emocje nie wzięły góry nad racjonalną wymianą opinii. Nie chcemy się przecież w trakcie tych rozmów pozabijać! Dlatego „Kibice” mają swój dekalog. Mowa w nim o „nietłumieniu żadnych myśli”, „niebaniu się niezgadzania się ze sobą nawzajem”, o tym, że twórcy chcieliby, „żeby kiedyś na Żylecie kibicować mógł każdy”, a także aby podczas przedstawienia „każdy czuł się dobrze”. Są też podpunkty szczegółowe (i na pierwszy rzut oka, jak na dekalog o zasadach rozmowy, trochę zaskakujące) – o znaczeniu historii, o dzisiejszym stosunku do niej, a także o tym, że „każda śmierć, każdy mord są tak samo ważne i przerażające, mimo że różnią się od siebie”. Jednakowoż „Kibice” to spektakl o mityngu nie byle jakim, bo dość eksperymentalnym (zważywszy na obiegowe opinie o obu grupach) – o spotkaniu kibiców Legii Warszawa z aktorami Teatru Żydowskiego (z tej perspektywy pojawienie się podpunktu o mordowaniu przestaje dziwić, choć niekoniecznie pozbawia chęci na głębszą dyskusję).
Zaskakuje fakt, że jest to spotkanie bardzo miłe (dekalog działa!). Po zapoznaniu widowni z postaciami, wspólnej rozgrzewce aktorów i kibiców oraz przećwiczeniu układów choreograficznych znajduje się w nim nawet trochę miejsca na kilka nieco kontrowersyjnych tematów. Generalnie jednak atmosfera pozostaje koncyliacyjna. Dowiadujemy się na przykład, że dziś nie tak łatwo dostać w mordę na Żylecie. Ten temat poruszony zostaje podczas komicznej (i bardzo dobrej) sceny rozmowy Tomasza Jakubczyka z Jerzym Walczakiem, który pyta, co by się stało, gdyby dwadzieścia lat temu przyszedł na stadion w chałacie z pejsami. Dowiaduje się, że w najlepszym wypadku wylądowałby w szpitalu. Dziś podobno nie byłoby aż tak źle… Kamień z serca! Jednak pytania o to, kto dwadzieścia lat temu chodził po Warszawie w chałacie i w pejsach, i czy zaczepki spotkać mogłyby go tylko na Legii, nie padają.
Podczas tego miłego teatralnego spotkania pod lupę, która weryfikować ma uprzedzenia, częściej brani są kibice. Dlaczego są tak zdyscyplinowani w swoich choreografiach? Czy to nie zalatuje trochę Hitlerem? A jeśli mowa już o Hitlerze, to co z antysemityzmem środowisk kibicowskich? Czy to dalej aktualne? Takich pytań adresowanych do drugiej strony pada mniej. Co nie znaczy, że aktorzy Żydowskiego znajdują się w tym spektaklu na uprzywilejowanej pozycji. Jego autorzy nie wykorzystują jednak szansy na obalenie kilku stereotypów. Skoro można zapytać o to, czy każdy kibic ma nazistowskie ciągoty, to może warto byłoby też zapytać, czy każdy Żyd zna telefon do George’a Sorosa albo ma ukrytą pod łóżkiem sztabkę złota? I nie chodzi tu o podejście „ząb za ząb” ani nawet o jakiegoś rodzaju oczyszczenie, a o stworzenie pola konfliktu i poddanie próbie powstałej w ten sposób przestrzeni publicznej; przyjrzenie się mechanizmom wykluczenia i radykalny eksperyment teatralny. W trakcie „Kibiców” wytwarza się jednak rodzaj podejrzanie inkluzywnej wspólnoty, której punktem kulminacyjnym jest wspólne (także przy udziale widzów) skandowanie przyśpiewek stadionowych w rytm zaskakująco dobranej muzyki (tradycyjnych melodii żydowskich, np. „Szalom alejchem” czy znanych utworów muzyki klasycznej, jak „Dla Elizy”). Oprócz (wyczyszczonych z przekleństw) okrzyków o strzelaniu goli wśród stadionowych haseł pojawiają się również aluzje do obecnej sytuacji Narodowego Starego Teatru w Krakowie i Teatru Polskiego we Wrocławiu. Zawołania: „Trzymaj się, Stary” i „Pozdrowienia do podziemia” włączone zostały w tekst, jakby siła gromkiego, kibicowskiego dopingu mogła pomóc pogrążonym w kryzysie instytucjom kultury.
Cieniem na tej teatralno-kibicowskiej komitywie kładzie się oświadczenie opublikowane przed premierą spektaklu na portalu legioniści.com. Jego autorzy deklarują, że zabierają głos „w imieniu wszystkich grup kibicowskich Legii Warszawa”. Znajdziemy w nim nie tylko zalążek teorii spiskowej o rzekomych „zakładanych profitach”, jakie przynieść ma ten „koszerny projekt” – z czego podobno doskonale „zdaje sobie sprawę tworzący ten spektakl reżyser z Krakowa”, podczas gdy „prawdziwi” kibice taki szwindel „wyczuwają na kilometr” (ten chwyt retoryczny, w samej formie dość zabawny, jest charakterystyczny dla niejednej nagonki), ale także jasne stanowisko w sprawie jakichkolwiek rozmów czy spotkań:
Na naszym stadionie panują nasze zasady i nasze przekonania. Nie interesuje nas to, co myśli o nas „nowoczesne” i „postępowe” społeczeństwo. Nasze środowisko pozostanie takie, jakie jest i żadna publiczna dyskusja go nie zmieni.
W ten sposób przestało być miło, zanim jeszcze na dobre się zaczęło. Z powodu pogróżek z udziału w spektaklu wycofał się jeden z uczestniczących w próbach kibiców. W świetle wspomnianego oświadczenia (które, co warto dodać, nie jest wcale opinią wszystkich kibiców) historia o rabinie będącym zagorzałym kibicem Legii czy wyznanie Piotra Wiszniowskiego – aktora Teatru Żydowskiego i fana stołecznego klubu – nabierają lekko gorzkiego posmaku (który nie jest aż tak mocno wyczuwalny w samym spektaklu). Równocześnie jednak, abstrahując od szczegółów samego oświadczenia, radykalna odmowa dialogu zachęca do zapytania o to, po co teatrowi kibice? Figura kibica wspomagającego niszczone teatry odegrała też ważną rolę w „Artystach” Strzępki i Demirskiego. Za czym więc tak tęsknimy? Czy nie jest to przejaw swoistej chłopomanii? I wreszcie, dlaczego tych pytań nie usłyszeli aktorzy Żydowskiego? Może czasami zamiast rozmawiać w przyjemnej atmosferze, warto się też pokłócić?
„Kibice”
reżyseria: Michał Buszewicz
scenariusz: Michał Buszewicz, Sebastian Krysiak
dramaturgia: Sebastian Krysiak
Warszawa, Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich
premiera: 11.09.2017