Archiwum
20.07.2017

Musicali lepiej nie lekceważyć. Są nie tylko maszynką do zarabiania pieniędzy, ale mogą także w przystępny sposób opowiadać o historii i polityce lub wykorzystywać (świadomie lub nie) dominującą ideologię polityczną. Najlepszym przykładem jest choćby amerykański „Hamilton”, za którego jego twórca, Lin-Manuel Miranda, został nagrodzony Pulitzerem. Rapowana opowieść o jednym z Ojców Założycieli zdobyła też mnóstwo innych nagród, osiągnęła świetne wyniki sprzedaży, zyskała fanów na całym świecie, a jednocześnie stała się ważnym wydarzeniem politycznym – nie tylko ze względu na poruszane z pomocą chwytliwych zwrotek tematy (demokracja, siła mediów, wytwarzanie historii), lecz także z powodu wystąpienia twórców przeciwko Trumpowi (podczas pokazu, na którym obecny był wiceprezydent Mike Pence, obsada przeczytała oświadczenie w obronie „amerykańskiej różnorodności”, odebrane jako atak na nową administrację).

Tymczasem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie z wielką pompą przygotowano musical, który w założeniu miał być hołdem dla równości i tolerancji, a równocześnie oferować dobre przesłanie, dobrą zabawę i dobrą muzykę. „Kinky boots” Harveya Fiersteina (libretto) i Cyndi Lauper (muzyka i teksty piosenek) w reżyserii Eweliny Pietrowiak promowane było nawet na tegorocznej Paradzie Równości w Warszawie – skądinąd taktyka real-time marketing w połączeniu z flash mobami to nad Wisłą nic nowego. Dość przypomnieć akcje promocyjne Teatru Roma, podczas których zza pleców ludzi robiących zakupy w Złotych Tarasach wyskakiwał Łukasz Zagrobelny w cywilu, śpiewający pieśń z „Nędzników”. W „Kinky boots” stawka jest jednak dużo większa. Bo oto w Teatrze Dramatycznym, gdzie niegdyś u Warlikowskiego transwestyci uczyli Danutę Stenkę, jak być kobietą („Poskromienie złośnicy”), a w którym dzisiaj króluje Tadeusz Słobodzianek, pojawia się iście królewski, sprowadzony z Broadwayu musical o drag queens. Nie są już one traktowane jako synonim dziwactwa i kontrowersji, tylko – wprowadzając urokliwe przegięcie – dobrej zabawy. Jednocześnie dają praktyczną lekcją empatii i poszanowania inności, podlaną ckliwym sosem opowieści o spełnianiu marzeń.

To wszystko nie byłoby wcale złe, gdyby nie fakt, że głównym tematem „Kinky boots” są reguły kapitalizmu i gospodarki neoliberalnej. Historia (oparta na faktach) jest dosyć prosta: oto dziedzic fabryki butów, Charlie Price (Mateusz Weber), chce odciąć się od rodzinnej tradycji i razem z narzeczoną Nicolą (Kinga Suchan), która jest wcieleniem chciwości i drobnomieszczańskich aspiracji, wyjeżdża do Londynu. Po krótkim czasie jego ojciec umiera. Bohater musi wracać na prowincję, do upadającej fabryki (pazerna Nicola zostaje w Londynie). Buty, choć solidne, nie sprzedają się, zalegając w magazynach. Sąsiednie fabryki już dawno splajtowały. Charlie początkowo próbuje pozbyć się nadmiaru niesprzedanego obuwia, potem zaczyna zwalniać pracowników. W międzyczasie poznaje Lolę, piękną drag, której niestety damskie obuwie nie do końca odpowiada (jaki obcas zniesie ciężar męskiego ciała?). Pojawia się pomysł, genialny w swej prostocie: wykorzystać niszę rynkową i produkować profesjonalne buty dla drag queens. Dalszy ciąg jest łatwy do przewidzenia: Lola przebojem zjawia się w fabryce i zaczyna projektować nową linię obuwia. Mimo początkowej niechęci – wdziękiem, dobrocią i humorem – zdobywa serca wszystkich pracowników. Charlie zaś porzuca Nicolę, która nie dość, że go nie rozumiała, to w dodatku, w pogoni za dobrami materialnymi, chciała przeprowadzić gentryfikację fabryki i zamienić ją na kompleks eleganckich loftów. Szczęśliwie na horyzoncie pojawiła się skromna i dobra, choć trochę zadziorna Lauren (Anna Szymańczuk), podrzędna pracownica, którą bohater awansuje na księgową i z którą wkrótce połączy go miłość. Po kilku komplikacjach, frywolnych numerach muzycznych, uczuciowych zawirowaniach i wyznaniach drżącym głosem („Tyle po tobie zostaje, ile dasz z siebie ludziom”, „Wybacz, byłem głupi, bardzo mi cię brakuje”) udaje się sprzedać buty, uratować fabrykę, a bohaterowie łączą się w pieśni efektownego grande finale.

W rzeczywistości nie było tak różowo – pierwowzór Charlie’ego Price’a, czyli Steve Paterman, nie osiągnął sukcesu i fabrykę obuwia musiał zamknąć. Wiadomo, że tak kończąca się historia w musicalu by nie przeszła. Tutaj marzenia spełniają się zawsze, trzeba je tylko dobrze sprzedać. I właśnie o tym, jak sprzedawać i jak pracować, opowiada „Kinky boots”.

Jak sugeruje Lola w swoim porywającym wykładzie dla pracowników fabryki: trzeba skończyć ze sprzedażą butów, trzeba zacząć sprzedawać seks (a ten, jak wiadomo, mieści się w obcasie). Lola tłumaczy, że produkt musi budzić w konsumencie pożądanie, dopiero wtedy przyniesie zysk. Charlie w pewnym momencie wyzyskuje swoich pracowników, zmuszając ich do wykonywania roboty po godzinach – ci jednak jednoczą się, pracują po nocach i oddają swoje ostatnie wypłaty, by udał się pokaz w Mediolanie, od którego zależy sprzedaż produkowanych przez nich butów. Finałowa piosenka to już srogi coaching: bohaterowie tłumaczą widzom, że szczęście osobiste i zawodowe można osiągnąć już nie w dwunastu, a raptem w sześciu krokach (oczywiście należy je przejść w butach na obcasach z seksu). Padają hasła: „bądź sobą”, „realizuj marzenia”, „kochaj”. A obok nich – i inne, mniej lub bardziej przekonujące recepty, które, po wyjściu pewnym krokiem z własnej strefy komfortu, pomogą zdobyć pieniądze, szczęście i sławę.

Może zatem „Kinky boots” to jednak opowieść o tolerancji? Tutaj także widać rażące uproszczenia. Gdy Lola pojawia się w fabryce, od razu zderza się z agresją ze strony Dona (Łukasz Wójcik), lokalnego ultramacho. Drag queen ubiera spodnie i zdejmuje perukę, by nie wyróżniać się z tłumu. Don nie przestaje jej jednak dokuczać. Wreszcie, przyparta do muru, wyznaje Charliemu swoją przeszłość. Jest synem boksera. Ojciec, prawdziwy twardziel, nigdy go nie zaakceptował i na wszelkie sposoby próbował uleczyć syna z miłości do cekinów i jedwabiu. Wzruszająca przemowa kończy się efektownym uściskiem dłoni, który przypieczętowuje esencjalną tożsamość: „Jestem Simon” – mówi Lola i już niemal do końca spektaklu chodzi w spodniach.

To jeszcze nie koniec tożsamościowej rozgrywki – oto bowiem Don i Lola/Simon zakładają się, wypisując na karteczkach, co ma zrobić drugi. Don wyzywa Lolę na pojedynek na ringu, nieświadom przeszłości konkurenta. Lola początkowo wygrywa (przecież syn boksera to nie byle kto), jednak w finale daje się pobić, by podnieść morale całej fabrycznej załogi. Po skończonej walce faceci godzą się, bo skoro Lola potrafi przywalić, to równy z niego chłop, z którym można napić się wódki (wiadomo, czystej). Zadanie dla Dona jest tylko pozornie prostsze – ma zaakceptować ludzi takimi, jakimi są. Oto właśnie chłopcy udzielili nam lekcji, że tolerancja – owszem, ale dopiero po walce na pięści i z jasnym podziałem płciowym. Kobiety takiej lekcji nie potrzebują, bo są albo wyrachowanymi pięknościami, albo dobrymi dziewczynami z sąsiedztwa, więc daleko im do egzystencjalnych rozważań („czy podołam?”) i przepracowywania traum po wymagających ojcach („nie jestem taki jak on, w tym lustrze dawno pękło szkło”).

Zespół Teatru Dramatycznego gra płasko i nijako, rzadko kiedy czysto śpiewa – wyjątkiem jest Krzysztof Szczepaniak, który jako Lola ma dużo wdzięku i coś, czego brakuje całemu spektaklowi – energię i humor. Układy choreograficzne Pauliny Andrzejewskiej są bardzo proste, dlatego tym wyraźniej odstaje od nich Mirosław Woźniak (jeden z „Aniołków Loli”), na którego barki spadają wszystkie akrobacje i bardziej zaawansowane ruchy. W efekcie pozostaje żal – największy wcale nie z powodu wykonania, a zmarnowanego potencjału. Historia taka jak ta mogłaby mieścić i krytykę systemu, i subwersję, i ładunek edukacyjny, a wszystko to może zostać podane w popularnej, masowej (w najlepszym sensie) formie. Tymczasem Ewelina Piotrowiak wyreżyserowała spektakl, który nie tylko opisuje reguły współczesnej sprzedaży, ale także sam się w nie wpisuje. Jestem przekonany, że na „Kinky boots” przyjdą tłumy. Bo kapitalizm swoje obcasy robi nie tylko z seksu, ale także z wywrotowych, alternatywnych, kontrkulturowych elementów, które zostają przechwycone tylko po to, żeby pięknie się prezentować i jeszcze lepiej sprzedawać produkt. Subwersywne taktyki muszą być wytwarzane wciąż na nowo, bo rynek sprawia, że dezawuują się bardzo szybko.

 

Harvey Fierstein, Cyndi Lauper, „Kinky Boots”
reżyseria: Ewelina Pietrowiak

scenografia: Aleksandra Gąsior
choreografia: Paulina Andrzejewska
Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy
premiera: 7.07.2017

fot. Krzysztof Bieliński