Spike Lee jest jednym z najwybitniejszych afroamerykańskich twórców filmowych. Jako autora nie interesuje go wierne przedstawienie rzeczywistości, lecz wywołanie w widzu określonych emocji. Ma je wzniecić śledzenie napięć na tle rasowym wynikających przede wszystkim z wzajemnego niezrozumienia. O ile jednak w rękach białych twórców opowieści o znajdywaniu porozumienia zbyt często wpadają w schemat white savior narratives – historii o białych mesjaszach, którzy pokazują „barbarzyńcom” o innym kolorze skóry wyjście z impasu – jak ma to miejsce w nagradzanych obrazach takich jak „Miasto gniewu” (2004), „Wielki Mike” (2009) czy „Green Book” (2018), o tyle Lee preferuje odmienną perspektywę.
Bohaterowie Lee operują często językiem niegramatycznym, zniekształconym, a przez to pozostającym w opozycji do czegoś, co uważa się za normę. Reżyser nie jest prekursorem tego typu zabiegów – w obronie „czarnego angielskiego” stanął już pod koniec lat 70. na łamach „The New York Timesa” pisarz James Baldwin. W eseju „If Black English Isn’t a Language, Then Tell Me What Is?” pisał on, że Black English to sposób komunikowania się, którego biali nie zrozumieją i nie ukradną. Ponieważ większość białych nigdy nie była zainteresowana edukowaniem czarnoskórych, nie mają prawa wymagać od nich, by mówili tak jak oni. Baldwin kończy esej stwierdzeniem, że Afroamerykanie nie mają czego się uczyć od większości mieszkańców kraju, który nigdy nie dbał o ich wykształcenie.
Język jest naturalnie tylko jednym z elementów światów tworzonych przez Lee – jako reżyser porozumiewa się przede wszystkim obrazem. Podobnie jak Baldwin ze swojego pisarstwa, Lee czyni z wizualnego medium broń w walce o sprawiedliwość społeczną, uniwersalizując swój dystynktywny styl, by przemawiać w imieniu całej zbiorowości wykluczonych.
Po zaznajomieniu się z filmografią Lee można uznać reżysera za mistrza metonimii. Wyselekcjonowane, reprezentatywne skrawki – wycięte z określonego miejsca i czasu motywy, wątki i postaci, przy jednoczesnym pominięciu tych nieinteresujących, z których skleja swoje historie, mają na celu przekazać konkretne doświadczenie. Zamiast przenoszenia widza do znajomego świata na co najmniej dwie godziny (bo zwykle tyle trwają jego filmy) reżyser chce, by ten wiedział, że oglądane dzieło skonstruowane zostało w odpowiedzi na określoną sytuację społeczną lub polityczną. Owe skrawki, odpowiednio posklejane, mają zapewnić oglądającemu szerszą perspektywę, dzięki której zmieni swoje postrzeganie danej sprawy.
W tym duchu zrealizowany jest także najnowszy film Lee, „Pięciu braci”, prezentowany właśnie na Netfliksie. Fabuła wydaje się nie tylko prosta, lecz również już znana z podobnych opowieści: czterej podstarzali weterani, Otis (Clarke Peters), Eddie (Norm Lewis), Melvin (Isiah Whitlock Jr.) i Paul (Delroy Lindo), po blisko pięćdziesięciu latach przylecieli do Wietnamu, by odszukać szczątki swojego dowódcy Normana (Chadwick Boseman) oraz złoto, które w czasie wojny odnaleźli we wraku strąconego samolotu i ukryli. Przełamanie znajomej opowieści stanowi fakt, iż wszyscy główni bohaterowie to Afroamerykanie. Norman był duchowym przywódcą grupy, a jego śmierć tylko zacieśniła więzi między żołnierzami. Zawiązane na froncie braterstwo trwa po dziś dzień. Wszyscy odczuwają wobec niego dług wdzięczności i chcą uczcić jego pamięć, przeznaczając złoto na walkę o sprawiedliwość społeczną. Ponieważ część z nich uważa „czarne doświadczenie” za tożsame z własnym, przeznaczenie majątku na siebie ma, w ich mniemaniu, przyczynić się do poprawy sytuacji czarnych w USA. Pomóc w tym przedsięwzięciu ma szemrany francuski biznesmen Desroche (Jean Reno) reprezentujący tęsknotę za czasami kolonializmu. To postać kompletnie niewykorzystana, typowy czarny charakter z pogardą wypowiadający się o Amerykanach, a nie ktoś, przeciwko komu bohaterowie mogliby stanąć ramię w ramię z miejscowymi.
Każdy z czwórki bohaterów wraca do Wietnamu z własnym bagażem emocjonalnym. Eddie i Melvin są raczej nijakimi postaciami. Pierwszy to brat łata, łagodzący ideologiczne konflikty wewnątrz grupy, zachowujący optymizm pomimo kiepskiej sytuacji finansowej. Drugi do historii nie wnosi nic, jest po prostu szczęśliwym mężem i ojcem. Otis to z kolei szlachetny, niemal nierealny bohater, któremu jesteśmy w stanie wybaczyć wszystko – nawet że zostawił w Wietnamie ciężarną kochankę. Jego relacje z byłą partnerką i córką to zresztą jeden z typowych dla filmów Lee wątków-wypełniaczy, których obecność trzeba zaakceptować – tak jak rozmowy o sporcie, mentorskie wstawki, a czasem również nienaturalne dialogi. Eddie i Melvin istnieją zatem jedynie jako tło, a porządny i spokojny Otis stanowi przeciwwagę dla najważniejszego bohatera filmu, Paula. Wcielający się w niego Lindo pokazuje, dlaczego jest jednym z ulubionych aktorów Lee, tworząc kolejną mistrzowską kreację.
Życie doświadczyło Paula najdotkliwiej ze wszystkich bohaterów – najpierw nieświadomie przyczynił się do śmierci najlepszego przyjaciela, a następnie utracił żonę, która zmarła podczas porodu ich dziecka. Paulowi trudno zbudować dobre relacje z synem, gdyż podświadomie obwinia go za śmierć ukochanej. Co noc odczuwa skutki zespołu stresu pourazowego, wołając we śnie imię przyjaciela. Czuje się oszukany przez własny kraj, przez co podchodzi sceptycznie do autorytetów i kreuje się na antysystemowca, a wyrazem jego buntu jest poparcie dla Donalda Trumpa. Kiedy przyjaciele wytykają mu głos oddany na kandydata powielającego wzorce systemowego rasizmu, ten zamiast przyznać się do błędu, paraduje przed nimi w charakterystycznej czerwonej czapeczce ze skrótem MAGA (Make America Great Again). Poczucie bycia oszukanym i chęć powrotu do „starych, dobrych czasów” pozwalają zresztą zrozumieć jego sympatie polityczne.
Tępy upór połączony z usilnie, acz nieskutecznie ukrywaną wrażliwością, czyni z Paula postać tragiczną. Dzięki aktorskiemu kunsztowi Lindo trudno najzwyczajniej w świecie mu nie współczuć. Frustracja wyrażana przez bohatera na początku sytuuje go na obrzeżach grupy, jednak szacunek, jakim się cieszy wśród „braci”, przestaje być zagadką, gdy mamy okazję dłużej z nim obcować. To Paul pozwala sobie ponadto na charakterystyczne dla twórczości Lee zburzenie czwartej ściany. Chaotyczne monologi mężczyzny, gdy zlany potem i podenerwowany wbija w nas spojrzenie, można traktować jako analogię amerykańskiej percepcji wojny w Wietnamie – budzi ogromne emocje, chociaż trudno do końca zrozumieć dlaczego.
Obraz otwierają – co stanowi zabieg często spotykany u Lee – migawki z archiwalnych nagrań, przedstawiające mniej i bardziej znane postaci, które miały odwagę sprzeciwić się interwencji Stanów Zjednoczonych na Półwyspie Indochińskim. Urywki z lądowania na Księżycu czy brutalnie tłumionych protestów na uniwersyteckich kampusach wprowadzają kontekst niezbędny do zrozumienia postaw bohaterów. W 1954 roku Wietnam wywalczył niepodległość, wyswobadzając się z francuskiej kontroli; podzielono go wówczas na dwie części, północną i południową, podobnie bezmyślnie jak sześć lat wcześniej Koreę. Tu również północ należała do komunistów, a południe do kapitalistów. USA bardzo potrzebowały wpływów w Wietnamie, czego dowodem było choćby poparcie zamachu stanu na ówczesnym prezydencie Południowego Wietnamu, Ngo Dinh Diemie, który uprzednio także cieszył się poparciem amerykańskiego rządu. Następstwem tego politycznego rozkroku był zdecydowany skok w stronę wojny, która w kontekście chińskiego wsparcia dla Północnego Wietnamu i radzieckiej pomocy dla rebeliantów z Wietkongu stała się czymś więcej niż konfliktem między dwoma narodami, amerykańskim i wietnamskim.
Cena „wolności” od komunistycznej „opresji”, jaką miały zapewnić Wietnamczykom Stany Zjednoczone, okazała się bardzo wysoka dla miejscowych. Pięćset tysięcy zabitych cywilów, zniszczone bombardowaniami uprawy ryżu i użycie broni chemicznej, której efekty do dziś są odczuwalne wśród wietnamskiej ludności, przyczyniły się do utraty poparcia dla amerykańskiej interwencji i klęski dotąd niezwyciężonego supermocarstwa. Amerykanie stracili podczas walk „tylko” 58 tysięcy żołnierzy (czyli dziesięć razy mniej), jednak w najpopularniejszych opowieściach o wojnie prawdziwe ofiary są jedynie tłem dla wydarzeń kształtujących i naznaczających głównych bohaterów filmów Francisa Forda Coppoli czy Olivera Stone’a. Wydaje się, że nadana konfliktowi przez Wietnamczyków nazwa „wojna amerykańska” oddaje także jej wyobrażenie w globalnej świadomości. „Pięciu braci” dodaje niewiele do kwestii podmiotowości samych Wietnamczyków – w końcu to film amerykański i głównie z traumą doświadczoną przez Amerykanów się mierzy. Jeśli film Lee coś próbuje w narracjach o wietnamskiej wojnie zmienić, to robi to, eksponując traumę i doświadczenie czarnoskórych żołnierzy.
W latach 70. Afroamerykanie stanowili nieco ponad 10% społeczeństwa, ale aż 33% walczącej w Wietnamie armii. Mimo tego w filmach poświęconych wojnie są tylko dodatkiem, a opresja, jakiej doświadczają we własnej ojczyźnie, jest czymś przemilczanym – w Wietnamie cierpią wszyscy, nikt nie jest tu dlatego, bo chce. O ile sam temat poruszany przez Lee jest jak najbardziej potrzebny i, niestety, „na czasie” – systemowy rasizm trwa jak trwał przez wieki – o tyle konwencjonalność „Pięciu braci” sprawia wrażenie, jakby był to obraz spóźniony o kilkadziesiąt lat.
Sytuując akcję swojego filmu poza Stanami Zjednoczonymi, w kraju, którego sama nazwa wywołuje określone skojarzenia w amerykańskiej świadomości, Lee pokazuje, że okoliczności nie wymazują opresji. W retrospekcjach z frontu młodych żołnierzy grają ci sami aktorzy, co ma dodatkowo wizualnie potwierdzać niemożliwość wyrośnięcia z traumy doświadczonej podczas wojny. Jak mówi przewodnik głównych bohaterów: „Kto był na wojnie, wie, że ona nigdy się nie kończy”. Powrót do Wietnamu nie przywraca wspomnień, bo te są wiecznie żywe dla bohaterów filmu, zawieszonych gdzieś między teraźniejszością i przeszłością, naznaczonych doświadczeniami, które według Paula są już częścią ich DNA. Tu można wysnuć paralelę do jeszcze bardziej odległych czasów niewolnictwa, które również są częścią tożsamości bohaterów wyruszających po złoto w imię nie tyle odzyskania, ile uzyskania upragnionej wolności.
Ironiczne jest, że ta ma być zdobyta kosztem innej uciemiężonej ludności. Nienawiść wydaje się w historii Lee silniejszym spoiwem niż braterstwo broni. W Wietnamczykach i bohaterach filmu konflikt jest nadal żywy, zamiast zauważyć unifikacyjną moc wydarzeń, w których obydwie strony zmuszone były uczestniczyć, „bracia” wciąż traktują miejscowych jako możliwych do pokonania wrogów. Tymczasem odpowiedzialni za opresję i cierpienie obydwu grup biali są raczej poza ich zasięgiem.
Osoby oczekujące kina gatunkowego albo przerażająco realnego obrazu wojny w Wietnamie będą „Pięcioma braćmi” rozczarowane. Zamiast zwyczajnych rozmów bohaterowie toczą dialogi głównie o historii i wybitnych Afroamerykanach, w encyklopedyczny sposób rzucając faktami. Dość wspomnieć, że żołnierzy najbardziej porusza nie ich tragiczne położenie – są otoczeni przez wroga w sercu wietnamskiej dżungli – lecz zabójstwo Martina Luthera Kinga w odległej ojczyźnie. Film Lee nie jest rozliczeniem z niechlubną przeszłością Ameryki na arenie międzynarodowej, raczej rozrachunkiem z tym, co biała Ameryka robiła przez wieki jej czarnej mniejszości i jakie do teraz ma to reperkusje. „Czarną” wersję wojny w Wietnamie, usytuowaną poza mainstreamową narracją, dotąd oglądać można było jedynie w epickim, acz raczej nieudanym obrazie braci Hughes „Martwi prezydenci” (1995). Lee dołożył do tego kolejny obraz.
„Pięciu braci”
reż. Spike Lee
premiera: 12.06.2020
dostępny na platformie Netflix