Na każdym festiwalu filmowym na całym świecie filmy „narodowe” – „swoje” są przyjmowane do konkursów, panoramy pozostają jednak trochę poza głównymi kryteriami selekcji. Dzieje się tak nawet w Wenecji, gdzie włoskie filmie zarówno w konkursie głównym, jak i innych sekcjach pojawiają się w nadmiernych ilościach. Na szczęście odkąd Alberto Barbera ponownie został wybrany dyrektorem artystycznym, liczba włoskich produkcji pokazywanych na festiwalu spadła.
Na Warszawskim Festiwalu Filmowym również od lat promuje się polskie filmy. W tym roku selekcjonerom trudniej było znaleźć film premierowy, który nie został już wcześniej pokazany na przykład w Gdyni. Zdecydowali się na „W ukryciu” Jana Kidawy-Błońskiego, obraz pokazywany wcześniej na festiwalu w Pusan, ale premierowy w Europie. Festiwal godnie i ochoczo wspiera reżysera i twórców w promocji tego filmu, choć trzeba przyznać – co zaznaczam konsekwentnie od pierwszej relacji – że jest to jeden z bardziej nieudanych filmów polskich ostatniej dekady.
„W ukryciu” ma opowiadać trochę inną historię II wojny światowej i nazistowskiej okupacji. Owa „inność” to relacje homoseksualne, które łączą dwie główne bohaterki filmu Kidawy-Błońskiego. W sumie ciężko orzec, czy „ten” homoseksualizm nie jest po prostu wymuszony przez sytuację. Pewnie w innych czasach nigdy by do tego nie doszło, ale jak wiadomo, wojna niszczy moralność – łamie obyczaje. A może chodzi o coś w rodzaju skandalu, afery, sensacji na polskim poletku?
Janina (Magdalena Boczarska) jest Polką, wiolonczelistką, która na wiosnę 1944 roku przyjeżdża do ojca, do Radomia. Jej mama nie żyje – popełniła samobójstwo, co – jak sugeruje reżyser od samego początku filmu – jest „niezwykle istotne” w jej dalszym życiu. W domu Janina zastaje Ester, Żydówkę (Julia Pogrebińska), która ukrywa się w piwnicy domu rodzinnego. Nie jest zachwycona takim obrotem spraw, ale ojciec bardzo szybko przekonuje ją, że tak wypada w czasach wojennej zawieruchy. Kobiety z dnia na dzień zaczynają się bardziej poznawać. W końcu zostają same i w wyniku nieprzyjemnego obrotu spraw zostają toksycznymi kochankami.
Ester w tej wojennej układance odgrywa rolę żydowskiej kurtyzany. W piwniczce domu rodzinnego Janiny przesiaduje w bieliźnie, często chodzi nago, myje się przy otwartych drzwiach i tak dalej, podświadomie oczekując, że ktoś wreszcie złapie się na jej zaloty. Niby tęskni za swoim ukochanym, ale ofiarowuje swoje ciało wybawicielce w podziękowaniu za ratunek. Nie ma w tym wszystkim elementu przymusu. Wręcz przeciwnie, Ester wydaje się robić wszystko z nudów, a może po prostu wychodzi jej to ot tak, „naturalnie”. Na dokładkę chce robić karierę taneczną, uciec do ZSRR, fascynuje ją komunizm. Aż trudno zdecydować, która z klisz w tym wizerunku jest bardziej dominująca.
Jeszcze bardziej niemożliwie, wręcz wirtualnie została wykreowana postać Janiny. Epizod z samobójstwem matki to ewidentna stygma i naznaczenie. Od samego początku wiadomo, że w Jance jest coś nie z tego świata – coś potwornego, czego nie da się powstrzymać. Trudno również zrozumieć jej relacje z ojcem, który traktuje ją jak małą dziewczynkę, ale nie omieszka użyć siły, żeby wytłumaczyć jej kwestie moralności. Tajemnica goni tajemnicę. Poza tym Janina lubi od czasu do czasu spotkać się z bardzo nieprzyjemnym typkiem, z którym spędza noce, tak bez zobowiązań. W sumie robi to, bo tak wypada, ale przyjemności z tego za grosz. Jej relacja z Ester to spełnienie skrytych, brudnych żądzy. Wszystko uruchamia zbrodnia, a seks ma być nagrodą za popełnione grzechy. Aż trudno zdecydować, co jest bardziej absurdalne: czy anachroniczna figura kobiecej histeryczki, Polki, która przez śmierć matuli jest już z gruntu skazana na szaleństwo, czy obraz seksualnych rozkoszy dwóch pań, które w sytuacjach zagrożenia przynoszą ukojenie męskiemu spojrzeniu panów w każdym możliwym wieku.
„W ukryciu” to filmowy potworek, szaleńcza, może nie w pełni świadoma wizja, w której Polka przechowująca Żydówkę w jakiś czarodziejski sposób zamienia się w potwora, uzależnionego od kobiecego-żydowskiego ciała. Oczywiście w założeniu jest stracona, skazana na porażkę, choć można odnieść wrażenie, że w wizji Kidawy-Błońskiego w tle pojawia się bardzo niebezpieczne przekonanie, iż wszystkiemu winna jest jej żydowska kochanka.
Jako odtrutkę na polskie zmagania z wizerunkiem kobiety w trakcie zbrojnych konfliktów warto zobaczyć „Głorię” Sebastiana Lelio (pokaz specjalny). W roli głównej Paulina Garcia nagrodzona na ostatnim Berlinale za najlepszą rolę kobiecą. Gloria to rozwódka w wieku średnim, która ma dwójkę dorosłych dzieci. Jest niezależna finansowo, cały czas pracuje, stara się wyszukiwać sobie coraz to nowe rozrywki. Próbuje jogi, regularnie odwiedza przyjaciół, a od czasu do czasu wybiera wieczorki taneczne dla singli. Ewidentnie szuka na nich nowej miłości. Czasami zabiera poznanego partnera do domu na noc, ale najczęściej te spotkania kończą się wraz z nastaniem świtu. Gloria uwielbia romantyczne piosenki, czułe wyznania i marzy o księciu z bajki. W końcu trafia na tego jednego jedynego. Rodolfo wydaje się ideałem. Ma jedną malutką wadę – nie potrafi odmówić niczego swojej byłej żonie i dwóm całkowicie niezaradnym córkom.
Lelio dekonstruuje stereotypową postać pani po pięćdziesiątce zanurzoną w estetyce komedii romantycznych. Gloria próbuje walczyć o ukochanego, ale zdaje sobie sprawę, że trudno będzie wymagać od niego całkowitego oddania. Miota się, idzie na ustępstwa, odchodzi, wraca, bo w świecie, w którym funkcjonuje, wymaga się od niej kompromisów. Na dokładkę przerażają ją samotność, starość i uzależnienie od osób trzecich. Dla niej synonimem szczęścia jest w miarę udany związek, w którym kobieta w jej wieku nie wymaga już tak wiele.
Glorię najbardziej przeraża utrata kontroli nad własnym życiem. Ataki histerii, awantury, które codziennie słyszy w mieszkaniu obok, wywołują w niej oburzenie. Szaleńczo zakochany, młody sąsiad, który nie potrafi radzić sobie z własnymi emocjami, wyraźnie ją irytuje. Wszystko do czasu, kiedy i ona z bezradności straci panowanie nad sobą. W filmie Lelio nie ma wielkich dramatów i szczęśliwych rozwiązań. Pani w średnim wieku w końcu buntuje się przeciwko swojej klasycznej roli.
Ostatni polski film pełnometrażowym pokazywany na tegorocznym WFF to „Heavy Mental” Sebastiana Buttnego, który bierze udział w Konkursie 1-2. Historia pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków, którzy nie za bardzo odnajdują się we współczesnym świecie. Z utęsknieniem czekają na swoją wróżkę spełniającą życzenia. Buttny debiutuje bez wsparcia PISF-u. Deklaruje niezależność twórczą, próbuje tworzyć o młodych i dla młodych. Na szczęście „kobiet” do tego nie miesza.
c.d.n.
Zobacz także pozostałe relacje z 29. Warszawskiego Festiwalu Filmowego: