Archiwum
31.03.2020

O jednym takim, co ukradł obraz

Maciej Bogdański
Film

Trafia się przynajmniej jedna taka pozycja filmowa w roku – nie dość, że zbierająca jednostronnie negatywne recenzje od krytyków, to jeszcze nieznajdująca dla siebie żadnej kinowej widowni. Najczęściej za kamerą staje ktoś ze specyficzną wizją artystyczną, podejmujący ambitne ryzyko. Studio wycofuje film z kin z szybkością światła, dzieło zostaje uznane za absolutną klęskę na wszystkich frontach, a przede wszystkim na froncie finansowym. W 2018 roku była to „Pułapka czasu” Avy DuVernay, w 2019 roku –  „Szczygieł” Johna Crowleya. Oparty na nagrodzonej Pulitzerem książce Donny Tartt film wydawał się bezpieczną inwestycją finansową – literacki oryginał ma sporą rzeszę fanów i zasłużoną pozycję bestsellera, a stojący za kamerą twórca kilka lat temu odniósł ogromny sukces z inną adaptacją literatury pięknej, „Brooklynem” z Saoirse Ronan. Ten subtelny melodramat zdołał zebrać nawet garść nominacji dla Oscara, także „Szczygieł” wydawał się murowanym kandydatem do jeszcze większych zaszczytów. Ale tym razem wszystko poszło niezgodnie z planem. (W Polsce nawet przesuwano dystrybucję kinową, by po dłuższym czasie film trafił na DVD i serwisy VOD.) Czy wszystkie te negatywne głosy rzeczywiście mają swoje uzasadnienie? Czy ta adaptacja może być aż tak rozczarowująca, aby uzasadnić równie surową krytykę?

Tak. Nie mogę nawet próbować odwlekać odpowiedzi na to pytanie, bo problemy rozpoczynają się już w momencie opisu fabuły. Bohater historii, Theodor Decker, mając trzynaście lat, przeżywa nieoczekiwany zamach terrorystyczny na Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Chociaż sam wychodzi z incydentu bez szwanku, w wypadku ginie jego matka. Jedyną pamiątką po niej pozostaje dla Theo wyniesiony z muzeum obraz, który oglądali razem zaraz przed eksplozją – „Szczygieł” Carela Fabritiusa. Chociaż Theo wie, że nie powinien zatrzymywać dzieła dla siebie, nie jest w stanie oddać go policji, pozbawiając się tym samym pamiątki po ukochanej matce. Tak rozpoczyna się książka Tartt i tak mniej więcej prezentuje się zamysł filmu, chociaż tutaj twórcy potrzebują całych czterdziestu minut, aby przekazać widowni te podstawowe informacje niezbędne, aby w jakikolwiek sposób zaangażować w wydarzenia fabuły. W praktyce filmowy „Szczygieł” to przede wszystkim zlepek mniej i bardziej dramatycznych scenek, o absurdalnie różnorodnych stylistykach, często zaprezentowanych w niechronologiczny sposób, ale w większości jednostajnych, powolnych i bez wielkiego wpływu na ogólny wydźwięk całości.

Literacki pierwowzór nie jest oczywiście znany ze swojej prostoty i spójności – to ponad ośmiusetstronicowy powieściowy gigant, nie wzbraniający się przed dywagacjami i rozwlekłymi dialogami na tematy niespecjalnie kluczowe dla głównej osi fabularnej. Tartt ma jednak talent do emocjonalnych scen i potrafi nawet najbardziej codzienne sytuacje doprawić odpowiednią dozą dramatyzmu. Powieść pozwala też na większą strukturalną swobodę, która w medium filmowym – zwłaszcza w przypadku gatunkowego, pozbawionego jakiejkolwiek eksperymentacji stylistycznej obrazu – staje się męcząca, a w ekstremalnych przypadkach dezorientująca dla widza. Crowley nie ma też lepszego pomysłu na adaptację pierwszoosobowej narracji niż zwyczajne przepisanie ekspozycji z książki na dialogi dla poszczególnych postaci i nie potrafi znaleźć żadnego formalnego stylu dla swojej interpretacji. Pierwsze czterdzieści minut seansu spędzamy zatem zamknięci w białych, pozbawionych koloru pomieszczeniach, gdzie nasi bohaterowie przeprowadzają kolejne wyzute z emocji konwersacje. Nawet Nicole Kidman, potrafiąca pokazać klasę w najbardziej nieciekawych z podejmowanych projektów, wydaje się tutaj półprzytomna. Emocjonalna represja postaci, bardzo ważna w książce, tutaj objawia się przede wszystkim sztywnością scenariusza, a nagła scena kłótni w połowie pierwszej części obrazu jest tak ogromnym kontrastem, że staje się zabawna. A pięknego, otaczającego bohaterów Nowego Jorku nie przyjdzie nam zobaczyć jeszcze przez długi czas.

Po rozbudowanym wstępie film staje się nieco bardziej angażujący, chociaż już ciężej jest podążać za wszystkimi zakrętami fabuły. Sarah Paulson pojawia się na ekranie, szarżując, ale przynajmniej wyróżniając się czymś na tle mdłej całości, podobnie zresztą jak znany ze „Stranger Things” Finn Wolfhard, użyczający swojej postaci dziwacznego rosyjskiego akcentu. Widz musi jednak przeżyć skakanie z jednego filmowego czasu w drugi; ze smutnego życia trzynastoletniego Theo do jego równie smutnej egzystencji dwanaście lat później (przejmujący wtedy kontrolę nad rolą Ansel Elgort nie potrafi przekuć swojej wrodzonej charyzmy w intrygującą kreację), gdzie kolejne wątki mieszają się ze sobą w zawiłe supły. Raz na jakiś czas możemy zobaczyć na ekranie prostszą, bardziej angażującą scenę – na przykład poprawnie rozegraną kłótnię z ojcem – ale przez większość czasu fabuła wydaje się zwyczajnie skakać niedbale z jednego wątku na drugi. Wiele z nich zostaje uciętych w połowie, wiele wydaje się niedokończonych, a główny motyw całości, czyli tytułowy obraz, ginie zatopiony pod górą bohaterów i mniejszych konfliktów, tylko po to, aby powrócić w szybkim, mało satysfakcjonującym finale. Przebrnięcie przez całość trwa dwie i pół godziny, chociaż czasami wydaje się, że bliżej „Szczygłowi” do czasu trwania „Szatańskiego tanga”. Koniec końców, po co to wszystko? Z jaką myślą chce nas zostawić Crowley po seansie?

Trudno odpowiedzieć na te pytania. Wraz z nadejściem finału ciężar rozbudowanych wątków i chaotycznej narracji zostaje uzasadniony frazą: „takie już jest życie”. Równie nieuporządkowane, pozbawione konkretnych początków i końców, nie najlepiej wpasowujące się w klasyczną trzyaktową strukturę. Ale trudniej już uzasadnić to, że ktoś powinien przeżyć seans tak długiego filmu tylko po to, aby zostało mu przedstawione tego rodzaju przemyślenie. Największym problemem „Szczygła” pozostaje w końcu to, że jest on zwyczajnie nudny. Jego bezbarwność, brak emocjonalnej siły przekazu, sztywność i chaotyczność stają się drugorzędne. Nie jest on nawet na tyle źle zrobiony, aby dotarcie do kolejnej absurdalnej sceny dawało jakąkolwiek satysfakcję. Crowley wciąż pokazuje, że ma za sobą solidny filmowy warsztat i sentyment do klasycznych amerykańskich melodramatów, ale zapomina o największej zalecie swojego poprzedniego obrazu – prostocie. „Brooklyn” miał tak dużą siłę oddziaływania właśnie dzięki klarowności przekazu i skupieniu się na emocjach ekranowych bohaterów. Tutaj tego zabrakło i efekty okazały się druzgoczące. Nie ma więc tym razem żadnej wymówki – zamiast przed ekranem trzeba usiąść nad książką i zmierzyć się z tą historią w bardziej tradycyjny sposób.

 

„Sczygieł”
reż. John Crowley
dostępny na VOD i DVD

The Goldfinch | imdb.com