„Za długie, skróć o połowę” – tak zareagował szef Catrin, tytułowej bohaterki na napisane przez nią dialogi do wspólnie tworzonego scenariusza filmu. Na ironię losu zakrawa fakt, że dokładnie to samo można byłoby polecić reżyserce „Zwyczajnej dziewczyny” – Lone Scherfig. To naprawdę niebywałe, że w filmie opowiadającym o mozolnym konstruowaniu scenariusza najsłabszym elementem układanki okazał się właśnie skrypt. Duńska reżyserka najwyraźniej do tego stopnia sympatyzowała ze swoją bohaterką, że popełniła takie same błędy jak ona. Przez to jej dzieło cierpi na przeładowanie, rozwlekłość, a ostatecznie rozwodnienie idei.
Film ma niezwykle ciekawy punkt wyjścia. Jest rok 1940, w Londynie trwają bombardowania, ale miasto stara się funkcjonować w miarę normalnie. Codzienną pracę przerywają nieustanne naloty i alarmy wzywające do ewakuacji. Tej wojennej codzienności wielkiego miasta Scherfig przygląda się z perspektywy przemysłu filmowego, który również chce działać mimo nieustannych problemów wynikających z trwającego konfliktu zbrojnego. Branża funkcjonuje dzięki wsparciu władzy, która dostrzegła w filmie strategiczne medium rozpowszechniania wiedzy o zachowaniach w sytuacjach kryzysowych, ale przede wszystkim podnoszenia morale i kształtowania obywatelskich postaw. Mówiąc wprost, Winston Churchill postanowił wykorzystać kino jako medium czysto propagandowe.
Właśnie możliwość podglądania kulis funkcjonowania branży w tak newralgicznym momencie historii jest najbardziej fascynującym elementem seansu „Zwyczajnej dziewczyny”. Przemysł kinematograficzny został przedstawiony jako wieloznaczna gra, dokonująca się między wieloma uczestnikami rozgrywki, w której na finalny produkt, czyli film, wpływa seria międzyministerialnych negocjacji, licznych kłamstw, prywatnych interesów, państwowa polityka, troska o dobre stosunki międzynarodowe, ale również brak prądu, upadek rusztowania, kabotyństwo i urażona duma. Scherfig całkowicie demitologizuje kino, odzierając je z aury autorstwa i dzieła skupionego mistrza, który jednoosobowo sprawuje absolutną władzę nad tym, co dzieje się na planie. Przekonuje, że znacznie większą władzę nad ostatecznym kształtem kinematograficznego produktu mają chaos, przypadek i seria niefortunnych zdarzeń. Jeżeli więc szukać w „Zwyczajnej dziewczynie” czegoś świeżego, odkrywczego, a zarazem zabawnego – bo film reklamowany jest jako komedia, a niestety humoru w nim jak na lekarstwo – to właśnie w tym aspekcie opowiadanej historii.
Twórczyni jednak punkt ciężkości umieściła w innym miejscu. Główna bohaterka zostaje zatrudniona w departamencie odpowiedzialnym za pisanie scenariuszy. Jej pierwszym zadaniem jest zrobienie researchu do filmu o dwóch bohaterskich siostrach, które według opowieści dziennikarzy miały udać się samotnie do Dunkierki, by przynieść ratunek uwięzionym tam francuskim żołnierzom. Gdy Catrin spotyka się z młodymi dziewczynami, okazuje się, że prawda była o wiele mniej fascynująca. Jednak zmuszona okolicznościami, przedstawia przełożonym całkiem inną, nieprawdziwą wersję wydarzeń. Producenci są zachwyceni i ochoczo ruszają z pracą. Dla Scherfig znacznie mniej istotne znaczenie mają dziewczyny, których historia posłużyła jako inspiracja do nakręcenia filmu podnoszącego angielski lud na duchu, podobnie jak kulisy branży czy sposób funkcjonowania filmowców w czasie wojny. W centrum opowieści znajduje się główna bohaterka, interesująca reżyserkę ze względu na płeć.
Dunka wrzuca Catrin do męskiego świata kina, by sprawdzić, jaką pozycję zajmowały w tamtym czasie kobiety w branży rozrywkowej. W tym pomyśle także kryje się spory potencjał, szczególnie ze współczesnego punktu widzenia, kiedy coraz głośniej mówi się o złej sytuacji kobiet w kinematografii. Scherfig jest jedną z niewielu reżyserek na świecie, którym udało się wypracować własną markę, a także zrównać w prawach z mężczyznami. Niestety to wciąż rzadkość, co negatywnie wpływa na różnorodność branży, a tym samym tworzonych dzieł. Z pewnością dałoby się wyciągnąć wiele ciekawych obserwacji na temat roli kobiet w branży, nie tylko tej funkcjonującej podczas II wojny światowej, które można byłoby obśmiać, a nawet spektakularnie wyszydzić w celu uniknięcia tych samych błędów we współczesnym kinie. Szkoda jednak, że reżyserka tego nie zrobiła, a jedynym, co miała do powiedzenia na temat pozycji swoich sióstr po fachu, okazało się utyskiwanie na niższe pensje, brak własnych biurek i protekcjonalne podejście męskiej części ekipy.
Można by było wybaczyć Scherfig mało przenikliwe spojrzenie na jej główny przedmiot zainteresowania, gdyby podjęta kwestia nie została nieświadomie wystawiona na drwinę. Otóż historia silnej kobiety, która rozpychając się łokciami, próbuje znaleźć własne miejsce w niezwykle zmaskulinizowanej branży, niespodziewanie przeradza się w nadzwyczaj banalny romans. I to romans, który jednoznacznie udowadnia, że kobieta nie może w samotności odnieść sukcesu – co więcej, w pojedynkę niechybnie skończy w obskurnym pokoiku u boku właścicielki-dewotki.
Gdyby zatem zrezygnować z niepotrzebnego, a nawet szkodliwego dla całości wątku romantycznego, wyrzucić postać niewiernego partnera, uprościć fabułę i oczyścić narrację, to wyszedłby z tego całkiem zgrabny film. Byłaby to opowieść o konflikcie destrukcyjnie wpływającym na każdy aspekt ludzkiego życia oraz wojnie płci, którą do tej pory muszą prowadzić kobiety, by zająć zasłużone miejsce w filmowej branży. Szkoda, że taki film nie powstał, choć trzeba przyznać, że brakowało niewiele.
„Zwyczajna dziewczyna”
reż. Lone Scherfig
premiera: 26.05.2017