Następnego dnia podjęli podróż do Spanish Fort. Droga biegła południowym brzegiem rzeki, w wielkiej dolinie Rzeki Czerwonej. Ziemia zaczynała wznosić się we wzgórza dopiero o ponad milę na południe. Kiedyś, dawno temu, to tamtędy płynęły wody, wyrywając grunt, ale przez wieki rzeka niczym ogromny, czerwony wąż przesunęła się z jednej strony doliny na drugą. Na razie deszcz ustał.
Kapitan nie był zadowolony z tego, że wciąż maszeruje, ale nie dało się jej nakłonić ani do jazdy wozem, ani do włożenia butów. Patrzyła na rzekę. Świetnie wiedziała, że na drugim brzegu rozpościera się Terytorium Indiańskie. Tam byli jej ojciec, matka, może też bracia, siostry i reszta krewniaków, jej klan w plemieniu, może nawet jakiś młody mężczyzna, któremu by ją przyrzeczono. Czarne pnie dębów wirginijskich były pokrzywione i włochate niczym szczotki kominiarskie. Dobre miejsce na zasadzkę.
Kapitan zaczął żałować, że nie ma psa. Trzeba było załatwić sobie od kogoś.
Dziewczynka zatrzymała się, uniosła dłoń. Patrzyła gdzieś przed siebie.
Kapitan ściągnął wodze i Elegantka stanęła. Za nimi Pasza zastrzygł uszami i nagle zarżał głośno, dźwięcznie, przeciągle.
Kapitan Kidd wydobył rewolwer i raz jeszcze sprawdził naboje. Nic nie zamokło. Odłożył go na dnie wozu koło kozła, na lewo od siebie, i nakrył zawiniętym w płótno połciem boczku. Wspomniał, że zapas amunicji do pistoletu ukrył w baryłce z mąką.
Po paru chwilach usłyszał tętent może dziesiątki koni, pobrzękiwanie metalowych sprzączek przy uprzężach i siodłach. Podkute kopyta dźwięczały na brukowcach. Ćwierć mili od nich na drodze pojawił się oddział strzelców konnych wojsk federalnych.
Kapitan zeskoczył z wozu i złapał dziewczynkę nad łokciem. Przed jej twarzą zrobił znak „dobrze”. Znajdowali się na jednym z nielicznych prostych i równych odcinków tej drogi pośród gęstej dąbrowy, a żołnierze jadący w stronę kapitana i Johanny grupą w barwach granatu i przebłyskującej, dobrze wypolerowanej skóry wyłonili się spośród drzew niczym widma w mundurach. Kidd obrócił dziewczynkę do siebie i pokazał znak „przyjaciel”. Była już blada jak surowe ciasto. Jej wargi drżały. Podprowadził ją pod koło wozu i podsadził, tak że jedną bosą nogę postawiła na szprysze, i już wskoczyła na brek i opadła na podłogę wśród furkotu sukienki i rozpuszczonych włosów. Na głowę naciągnęła sobie grubą wełnianą jorongo. Kapitan wspiął się w ślad za nią, usiadł na koźle, odwinął lejce ze słupka.
Wszystko w porządku, Johanna. Johanna?
Wiedział, że jest pewna, że on chce ją wydać żołnierzom. Że pewnie umówił się tu z nimi.
Na czele oddziału jechał porucznik: podwójne belki na jego epoletach pobłyskiwały w słabym świetle. A zatem regularny patrol, wędrujący wzdłuż drogi na południowym brzegu Rzeki Czerwonej i węszący za śladami rajdów wyprawiających się na południe, choć przy takiej powodzi szanse na to były nikłe. Wszyscy mieli pięciostrzałowe colty model Navy o kanciastych osłonach kurka, w kaburach, które rozmiarami wydawały się przypominać szynki wieprzowe, i karabinki, również colty kalibru pięćdziesiąt sześć, także standardowe wyposażenie w dzikich okolicach.
Porucznik kazał żołnierzom zatrzymać się, po czym podjechał obok wozu. Dzień dobry, powiedział. Jego dziesięciu podwładnych, szarpiąc nogami, oswobodziło się ze strzemion, by dać kolanom odpocząć, niektórzy skorzystali też z okazji i pociągali z manierek. Na tyłach kolumny juczne muły ryczały do koni kapitana, długo, obłąkańczo, jakby wyły gwizdki lokomotyw.
Dzień dobry, odparł kapitan.
Porucznik przyjrzał się wozowi, zauważył dziewczynkę leżącą na podłodze zaraz za kapitanem, wyraz jej twarzy stężałej od lęku, może nawet z przerażenia. Była tak blisko rewolweru kapitana, jak tylko się dało. Wysunęła dłoń i złapała chwyt broni ukrytej pod połciem bekonu, wszystko pod czerwoną wełnianą narzutą.
Ta młoda dama wydaje się bardzo poruszona, stwierdził porucznik. W jego głosie brzmiało zaskoczenie, podejrzliwość.
Była branką, odpowiedział kapitan. Odwożę ją do rodziny w Castroville, w hrabstwie Bexar. Podał dokumenty otrzymane od agenta.
Chciałbym ją obejrzeć, powiedział porucznik. Przeczytał dokumenty. Agent do spraw indiańskich miał bardzo dobry, bardzo czytelny charakter pisma. Łatwo było odczytać opis dziewczynki, przybliżony wzrost, karnację. Porucznik uniósł głowę. Na epoletach iskrzyły się kropelki. Po lewej nieustannie grzmiała rzeka.
Tak jest, spróbuję, powiedział kapitan. Nasadził mocniej kapelusz i przestąpił nad kozłem, złapał grubą wełnę i ściągnął ją z głowy dziewczynki.
O do czorta, wypalił porucznik. Zdębiał na widok tej dzikiej, pozbawionej emocji twarzy. Pomyślałby kto, że cieszy się na powrót do domu.
Kapitan stanął między Johanną a kawalerzystą. Porwali ją, kiedy miała sześć lat, powiedział. Gdyby ją spytać, to jest z Kiowów.
Rozumiem. Cóż, mam nadzieję, że objaśni jej pan, jak mają się sprawy w rzeczywistości. Wychylił się w bok, by ominąć kapitana spojrzeniem, i otaksował dziewczynkę, po czym pochylił się w siodle i oddał kapitanowi papiery. To pan czyta ludziom nowiny, powiedział.
Tak, to ja.
Byłem na pańskim odczycie w Forcie Belknap.
Miło mi to słyszeć.
Zapewne nie może mi się pan wylegitymować poświadczeniem deklaracji lojalności.
Nie mogę.
Ponieważ podróżuje pan w celu poniekąd urzędowym, będzie pan potrzebował takiego dokumentu. Jeśli w jakikolwiek sposób dobrowolnie wspierał pan siły konfederackie, niezbędna będzie uwierzytelniona kopia deklaracji lojalności.
Nie wspierałem.
A pańscy synowie walczyli w tym konflikcie?
Nie mam synów.
Jest pan uzbrojony?
Mam tylko strzelbę kalibru dwadzieścia.
Proszę pokazać.
Kidd wydobył starą śrutówkę, odciągnął zamek i schwycił wyrzucony nabój. Kaczy śrut. Wyprostował się na wozie i podał broń. Johanna zdołała jakimś sposobem niemal całkowicie wtłoczyć swoje chude ciałko pod jedną z bocznych ławek i znów naciągnęła na głowę gruby meksykański koc z czerwonej wełny. Przyciągnęła rewolwer blisko do siebie i wpatrując się w deski dna wozu, nasłuchiwała każdego niuansu, każdej zmiany tonu w rozmowie obu mężczyzn. Było jasne, że kapitan nie zamierza oddać jej żołnierzom. Wojskowy mówił dotąd twardo, teraz jednak ściszył nieco głos, niemal jak do normalnej konwersacji.
Jakie ładunki? zapytał porucznik.
Kaczy śrut, rozmiar sześć.
Tym się człowiekowi krzywdy nie zrobi. W sumie może być. Porucznik oddał strzelbę. Nie wiezie pan żadnego sztucera czy pistoletu?
A gdzie tam, do diabła, odparł kapitan, odkładając śrutówkę na dno wozu. Jeszcze natknąłbym się na jakichś Komanczów i by mi to zabrali. Wyciągnął kapciuch z tytoniem, nabił fajkę. Mogliby mnie nawet z tego zastrzelić, dodał. Skrzesał ogień.
Bez sensu byłoby nawiązywać do tandetnych, skorumpowanych władz rządzących Teksasem pod hasłem Rekonstrukcji czy do idiotycznego prawa zakazującego noszenia broni krótkiej, nawet tu, na pograniczu.
Johanna usłyszała, że w głosie kapitana zabrzmiała ostrzejsza nutka. Był obelżywy wobec żołnierzy. Jej oczy zajaśniały.
Tak, prześmieszne, stwierdził porucznik. Omiótł wzrokiem wszystko to, co zalegało na dnie wozu: zapasy żywności, koce, żeliwny piecyk, fascykuł z gazetami, worek mąki kukurydzianej, woreczek z dziesięciocentówkami i innym bilonem, pudełko na amunicję, mieszczące kartonowe gilzy i kaczy śrut, baryłeczkę mąki. Zerknął na połeć bekonu, leżący obok kozła, po lewej. Porucznik zatrzymał wzrok na baryłce. Co jest w tej beczce? zapytał.
Mąka.
Świetnie. Przypuszczam, że niedługo odwołają te przepisy. Wiem, że ludzie potrzebują pistoletów do obrony.
Być nie może, powiedział kapitan.
Porucznik zignorował te słowa. A dokąd właściwie pan zmierza?
Weatherford, Dallas, dalej na południe do Castroville i San Antonio.
No proszę. Daleka droga. Dobrego dnia panu życzę, i bezpiecznej podróży.
Sukinsyny, powiedział kapitan. Możesz już wyjść, Johanna. Możesz znów się pojawić, niczym kwiaty w maju. Nie zakują cię w kajdany, nie zamkną w celi. Strzelił lejcami, pociągając z fajki. Główka fajki była wyrzeźbiona z kaolinu na podobieństwo głowy mężczyzny, a w wilgotnym powietrzu dym zawisał nieruchomo, tak że kiedy ujechali już spory kawałek, pozostała za nimi nietknięta smuga. Johanna?
Zza pleców usłyszał: Kap-dan.
Nie wbijaj mi noża w plecy. Nie każ mi słyszeć koszmarnego chrzęstu odwodzonego kurka rewolweru. Brnijmy dalej przez to nasze życie, najlepiej, jak umiemy.
Kap-dan!
Lekko przesadziła oparcie kozła i usiadła obok niego. W jednej dłoni, opuszczonej między kolanami, trzymała rewolwer. Pokazała kilka znaków, z których zrozumiał tylko jeden, oznaczający „dobrze”, i inny, „oswobodzić” czy „wolny”. Jakoś tak. Uśmiechnęła się po raz pierwszy. Nie było znaku na „dziękuję”. W języku Kiowów nie było słowa oznaczającego „dziękuję”. Ludzie powinni wiedzieć, kiedy ktoś jest im wdzięczny – w końcu sam wiesz, że zrobiłeś coś dobrego, coś godnego pochwał, więc po co drążyć temat. Język Kiowów jest tonalny, śpiewnie wznosi się i opada w złożonych czasownikach, więc już samo to powinno wystarczyć, by wyrazić wdzięczność za ocalenie przed ludźmi w granatowych mundurach, którzy przy udach mieli przytroczone długolufowe wojskowe rewolwery, wielkie niczym cielęce gicze, a kurtka i spodnie każdego z nich były zupełnie identyczne, co już samo w sobie wyglądało nienaturalnie. On zaś stawił im czoła, ocalił ją. Przechyliła głowę w bok, patrząc na niego, z radosną miną na drobnej, krągłej buzi.
Tak, oswobodzona, powiedział. Wolna. Ostrożnie wyłuskał z jej dłoni trzydziestkę ósemkę, przełączył bezpiecznik i znów schował broń po lewej stronie ławeczki, pod połeć bekonu. Umiała odbezpieczyć rewolwer, pomyślał. Odpowiedział jej uśmiechem, raczej sztywno krzywiąc wargi.
Usadowiła się po walce z nieoswojonymi falbanami, lekkim uśmieszkiem obdarzyła ociekający wodą, sepiowy świat doliny Rzeki Czerwonej. Właściwie raczej uniosła pudrowo blond brwi, niż się uśmiechnęła. Powiedziała coś radośnie w języku Kiowów.
Nazywam się Ay-ti-Podle, Cykada, której śpiew oznacza, że w pobliżu są dojrzewające owoce.
Gestem wskazała na rosłego karego wierzchowca i odrzuciła
włosy na plecy. Zupełnie jakby chciała rozciągnąć to nowo odkryte szczęście także na Paszę.
Ach, Czohenna. Obrócił się i spojrzał na nią. Nie wątpił, że gdyby tamten oficer zechciał ją dotknąć, odwiodłaby kurek rewolweru i wypaliła do niego z przyłożenia.
Jakże ucieszą się twoi krewni, kiedy do nich wróci taki słodki, kochany kurczaczek, powiedział.
Kap-dan! odparła, radośnie, i poklepała jego kościstą dłoń.
Czo-henna, odpowiedział.
Książka Paulette Jiles „Nowiny ze świata” w przekładzie Tomasza Gałązki ukaże się 25 lipca nakładem wydawnictwa Czarne. „Czas Kultury” jest patronem medialnym powieści.