Sceniczna adaptacja powieści Igora Ostachowicza „Noc żywych Żydów” przypomina swój przereklamowany pierwowzór. W pierwszym wrażeniu obrazoburcza, po chwili okazuje się prowokować jedynie na pokaz (głównie w sferze obyczajowej). Lepiej jest od chwili, w której spektakl przełamuje wreszcie dominację tekstu. A podszyty absurdem, dynamiczny i spektakularny finał ratuje całość mocnym akcentem.
Co oznaczają gwiazdy Dawida na murach polskich miast? Czy mogłyby stać się – wbrew woli swoich autorów – przypomnieniem, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu wiele budynków, na których znajdują się one dzisiaj w Łodzi czy Krakowie, zajmowali Żydzi? Polska to kraj Zagłady i pogromów, w którym antysemickie nastroje powracają zbyt często, bo ani nagonka z roku 1968, ani przełom roku 1989 nie powstrzymały mowy nienawiści. Jak zareagowaliby dzisiejsi lokatorzy kamienic niegdyś zamieszkiwanych przez Żydów, którym ktoś przypomniałby dawnych właścicieli? Czy osoba taka jak Gunter Demnig, który z pomocą stworzonych przez siebie Stolpersteine (metalowych „kostek brukowych” z inskrypcjami o zgładzonych przez hitlerowców dawnych mieszkańców domów, przed którymi je umieszcza) upamiętnia w Niemczech ofiary faszystowskiej władzy, znalazłaby u nas powszechne zrozumienie i poparcie? Wydaje się, że najczęściej wspominamy zbrodnie przeciwko narodowi żydowskiemu, kiedy zaprzeczamy frazie „polskie obozy zagłady”. Polacy nie chcą pamiętać o szmalcownikach i płonących stodołach.
W książce „Noc żywych Żydów” Igor Ostachowicz wskrzesił upiory polskiej niepamięci. Przedstawił współczesną Warszawę jako miasto, którego zakamarki, kanały i piwnice stały się ostoją dla umarłych nagłą śmiercią Żydów. Pod wpływem okoliczności, sprowokowanych nieświadomie przez protagonistę powieści, wychodzą z ukrycia jako „żywe trupy” – przypominające o sobie, a czasem nawet domagające się zemsty zombie. Pierwszoosobowa narracja prowadzona przez Ostachowicza z perspektywy przedstawiciela pokolenia transformacji, beztroskiego i nieco egoistycznego „wiecznego chłopca”, wydaje się ciekawym materiałem dla teatru. Elementy diagnozy współczesnego społeczeństwa, aluzje polityczne i obyczajowe jako tło dla klasycznych motywów grozy, a także szansa na inscenizację spotkań osób o skrajnie odmiennych doświadczeniach – ukształtowanych w innych czasach i okolicznościach – mogły kusić inscenizatorów.
Adaptacji powieści na potrzeby sceny warszawskiego Teatru Dramatycznego dokonał Marek Kalita, znakomity aktor, a coraz częściej także reżyser teatralny. Jego udział w tej produkcji był jednak znacznie większy, co nie zawsze wyszło spektaklowi na dobre. Kalita także reżyserował go (wspólnie z Aleksandrą Popławską), równocześnie grając główną rolę, opisaną w programie jako „Bezimienny”. To warszawski luzak, nie stroniący od drobnych przyjemności i używek. Żyje z dnia na dzień w wolnym związku z Chudą (Agnieszka Roszkowska) w przedwojennej kamienicy na naznaczonym tragiczną historią Muranowie (zob. „Muranooo” Sylwii Chutnik – spektakl w reż. Lilach Dekel-Avneri z 2012, Teatr Dramatyczny w Warszawie.). Kiedy wchodzi w posiadanie żydowskiego talizmanu, wbrew swojej woli znajduje się w centrum wydarzeń łączących żywych i umarłych, historię i współczesność, martwych Żydów i żywych Polaków. Nie pozostaje obojętny, choć część dowcipów sytuacyjnych w spektaklu budowana jest na zestawieniu charakteryzującego go cynizmu i zaangażowania w pomoc zombie w śmierdzących stęchlizną i naftaliną strojach w stylu „getto ’42”.
Niespokojni umarli od dziesięcioleci pozostawali na pograniczu światów. Ich obecność szóstym zmysłem przeczuwała Chuda. Teraz, kiedy masowo wychodzą z piwnic i studzienek kanalizacyjnych, nastroje żywych podlegają daleko idącej polaryzacji. Nieliczni, jak bohater grany prze Kalitę, starają się im pomóc, a przynajmniej zamaskować ich obecność, by nie budzili paniki. Wykorzystując oszczędności zgromadzone dzięki praktyce łazienkowego glazurnika, przebiera żywe zwłoki sąsiadów z zaświatów we współczesne stroje i pozwala im na drobne przyjemności w centrum handlowym Arkadia. W jej okolicach znajdowała się niegdyś rampa kolejowa, skąd w latach 40. warszawscy Żydzi wiezieni byli na śmierć. Węzłem dramatycznym tej historii jest jednak konflikt, który prowokują młodzi polscy narodowcy. Zafascynowani faszystowską ideologią, a równocześnie z komórkami, których dzwonki grają „Mazurka Dąbrowskiego”, dotychczas musieli kierować swoją agresją przeciwko „pedałom”. Teraz w towarzystwie zombie-gestapowca w galowym mundurze i prowadzeni przez jednego ze swoich, który jako Zupełnie Zły przeistacza się w samego diabła, mogą dać upust nienawiści.
Sceny, w których ta banda pojawia się na scenie, wyreżyserowane zostały na wzór nie najlepszego kabaretu. Skoro rasowa nienawiść jest domeną „dresiarzy”, szowinistyczni frustraci i idioci pojawiają się na scenie w kolorowych kreszowych dresach i sportowym obuwiu. Początkowo dowodzi nimi charyzmatyczny nerwus o pseudonimie Hitler (przerysowana, wykorzystująca pierwowzór dyktatora rola Krystiana Krzysztofa Ogłozy), a następnie ZZ (Zupełnie Zły – znany z roli dresiarza w filmowej wersji „Wojny polsko-ruskiej” Michał Czernecki). Zombie – gestapowiec Josef Fritzl – doświadcza analnej dominacji, po czym okazuje się wielbicielem takich pieszczot (Mariusz Drężek gra odtąd swoją postać z wyraźnym „przegięciem”). Dopełnieniem kulturowej różnorodności jest sceniczna prezencja Chirico (Anna Gorajska), która w powieści jawi się jako sprytna, potrafiąca wybrnąć z każdej sytuacji dziewczynka, a na scenie portretowana jest jako dojrzała, zdystansowana gejsza w kimonie. Role te, choć momentami zabawne, nie przekonują do pomysłów Kality. On sam na scenie konsekwentnie realizuje pomysł na postać luzaka, o którego upomina się historia, ale czasami brakuje mu młodzieńczego szaleństwa, które mogłoby dopełnić wrażenie tej postaci. Na tle innych, żyjących bohaterów najbardziej wyraziście rysuje się grana przez Katarzynę Herman Kobieta z Podbitym Okiem. To skłonna do zabawy, ale i – wobec nieubłaganego tykania biologicznego zegara – pragnąca miłości blondynka. Ciekawy potencjał transformacyjny mają natomiast postacie z zaświatów, czyli tytułowi „żywi Żydzi”. Początkowo wycofani jako doświadczone przez los, bezbarwne marionetki historii, nabierają barw i animuszu pod wpływem współczesnej muzyki, techniki, mody i zwyczajów: Rachela (Agata Woźnicka) zamienia jesionkę i bure rajstopy na krótką spódniczkę i bluzkę w trupie czaszki, stając się seksowną Rejczel, a Dejwid (Dominik Rybiałek) – skromny chłopiec bez części twarzy, który zgubił rękę – brawurowo naśladuje taniec Michaela Jacksona.
Dzięki takim scenom inwencja twórców spektaklu pozwala na przełamanie ograniczeń powieściowego pierwowzoru. Nieco przegadanemu, w pierwszej części niejednokrotnie nużącemu przedstawieniu znakomicie służy zmierzanie w stronę scenicznego absurdu i charakterystycznego znaku, pozwalającego na skrótowość względem narracji. Choć realizatorzy podejmowali wysiłek ukazywania różnych planów i relacji w ciekawej scenograficznie przestrzeni (zasługa Katarzyny Borkowskiej), rezultat ich pracy nie zawsze jest czytelny. Fascynujące okazują się natomiast ostatnie sceny, w których wszyscy bohaterowie spektaklu Teatru Dramatycznego łączą się w surrealistycznym, dzikim tańcu. Chorągwie, brokat i wielka swastyka zamiast lustrzanej dyskotekowej kuli, Żydzi w pasiakach i umundurowani hitlerowcy, gejsza, sobowtór Jacksona i tańczący zombie – wszystko to sprawia, że finału „Nocy żywych Żydów” nie powstydziliby się najlepsi klasycy rewiowego kabaretu.
Igor Stachowicz, „Noc żywych Żydów”
adaptacja Marek Kalita
reżyseria: Aleksandra Popławska i Marek Kalita
scenografia: Katarzyna Borkowska
kostiumy: Vasina
muzyka: Jacek Grudzień
Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy
premiera: 04.04.2014