Obejrzałam „Run”, czyli „Ucieczkę”. Siedem półgodzinnych odcinków. Produkcja i emisja: HBO. Oglądałam z myślą o recenzji. Z notatek wyłoniły się dwa teksty.
Pierwszy: o serialu, który jest dziwny, prawdopodobnie nieudany; zakalec, jak to się mówi. Coś poszło nie tak w proporcjach. Czegoś za dużo, czegoś za mało – a za mało być może tego, co najbardziej interesujące. „Ucieczka” dotyka spraw najważniejszych, ale szybko – może na etapie trzeciego, nie, czwartego odcinka – jej pęd i lekkość zaczęły mi smakować trywializacją. Jakby gęsty dialog i międzygatunkowe skoki same w sobie były ucieczką od właściwego tematu, zamiast służyć jego naświetlaniu z różnych stron. Czekałam na ten serial i poczułam się rozczarowana.
Drugi: no szkoda, ale właściwie nieważne. Od Merritt Wever i tak nie można odkleić oczu, czy coś innego właściwie się liczy? Rozpiętość emocji, rejestrów, ilość postaci, które w sobie nosi – to osobny serial w serialu. Tego rodzaju osobowości nie mieszczą się w recenzenckiej ściągawce: polecić/nie polecić, dobre/złe, tak/nie. Są usprawiedliwieniem każdego eksperymentu, nawet jeśli w jego trakcie coś poszło z dymem. I ja z tego korzystam: recenzuję ten serial głównie dla Wever. Jest ważniejsza niż chodzące mi od jakiegoś czasu po głowie poczucie, że wobec eksplozji telewizyjnych narracji krytyka serialu telewizyjnego powinna zajmować się tylko rzeczami, które są bardzo dobre, i ewentualnie tymi, które są bardzo szkodliwe.
„Ucieczka” jest oparta na mocnym, niemal hitchcockowskim koncepcie. Ruby (Wever) i Billy (Domhnall Gleeson) byli parą w koledżu, ale nie widzieli się już od wielu, wielu lat. W czasie swojego związku zawarli jednak głupi, młodzieńczy pakt: jeśli jedno z nich wyśle drugiemu wiadomość o treści „uciekaj!”, a drugie na to odpowie tym samym, spotkają się w najbliższym pociągu odjeżdżającym z nowojorskiej Grand Central Station o godzinie takiej a takiej. I zadecydują, czy porzucają swoje obecne życie, aby być razem.
Ruby poznajemy w środku podmiejskiej białej dystopii: na parkingu, w rodzinnym vanie. Na SMS-a Billy’ego odpowiada drżącym palcem. Pierwszą rzeczą, jaką wyrzuci, biegnąc na samolot do Nowego Jorku, będzie nowa mata do jogi. Billy jest draniem – coachem, tandeciarzem, autorem popularnych poradników. Ruby zajmuje się domem, ma męża, wyszczerzonego człowieka sukcesu (Rich Sommer, Harry Crane z „Mad Men”), i dwóch synów, z których jeden może mieć z dziesięć, drugi z siedem lat. Billy dowie się o ich istnieniu przez przypadek.
Na papierze wygląda to trochę zawile, w istocie jest proste jak drut – pomysł wykiełkował ze sposobu, w jaki scenarzystka i showrunnerka „Ucieczki”, Vicky Jones, zwykła ewakuować się z nudnych popijaw ze swoją najlepszą przyjaciółką i partnerką artystyczną, Phoebe Waller-Bridge. Krytycy lubią brać pod włos tego typu duety i albo wygrywać przeciwko sobie dwie strony świetnie pracującej całości (Jones reżyserowała pierwsze, teatralne wcielenie „Fleabag”), albo podważać niezależność i sprawczość mniej znanej osoby w układzie. Jednocześnie nie sposób nie myśleć o „Ucieczce” jako opowieści wyrosłej z tej samej wrażliwości, tej samej relacji, z przegadywania pisania i ludzi, które wyniosły do sławy Waller-Bridge. Jones napisała dla „Killing Eve” jeden z jej najlepszych odcinków, ten z podróżą do Berlina, w której serial objawia się jako historia miłosna; „Ucieczka” ma podobny punkt wyjścia, odpalenie erotycznej bomby, dwoje ludzi, którzy krążą wokół siebie z mokrymi łapami w fantazji o romansie niemożliwym. Wever i Gleeson mają mocną, choć dość nieoczywistą chemię (o tym zaraz) – więc co właściwie idzie nie tak?
Otóż nie tak idzie tytułowa ucieczka: tak mocne koncepty wymagają dobrze przemyślanego stopniowania napięcia, trzeba je rozwijać, by nie stały się ciężarem dla reszty fabuły. To na pozór się udaje – serial skacze po różnych rejestrach gatunkowych, jest tu dużo biegania, cięty dialog, komedia omyłek i kryminał. Przy odcinku piątym zorientowałam się, że wciąż nie wiem, w jakiej opowieści się znajduję – po odcinku finałowym nadal tego nie wiem, co byłoby wielkim komplementem, gdyby nie fakt, że nie wiem też, dlaczego miałoby mnie to obchodzić. Jest trochę tak, jakby z każdego dużego pomysłu w „Ucieczce” błyskawicznie uchodził jakikolwiek narracyjny ciężar; trudno przejąć się ucieczką, w której transkontynentalna podróż z Nowego Jorku do Kalifornii przez Chicago wydaje się przejażdżką z Włocławka przez Toruń do Bydgoszczy (z dodatkową przygodą w Solcu Kujawskim); pociąg jest igraszką, w końcu aby dotrzeć na dworzec kolejowy w Nowym Jorku, bohaterka i tak musiała odbyć wielogodzinny lot samolotem. Ale to tylko symptom: „Ucieczka” po prostu cierpi na dziwną nad-lekkość materii, co w komedii romantyczno-sensacyjnej nie musi być grzechem, ale tutaj akurat jest. Wszystkie problemy z przestrzenią, czasem i pieniędzmi rozwiązują się jak na skinienie magicznej różdżki. Nie ma w tym nic z ironii, zabawy czy gatunkowej figlarności. Jest tylko przemiana w banał albo inaczej: potykanie się o własne nogi. Jakby opowieść o koszmarze białej klasy średniej nie została w ekipie scenarzystów przegada pod kątem, no właśnie, klasowym.
Ale znów – bardzo trudno mi to przyszpilić. W końcu z dwojga głównych bohaterów to właśnie ona – żona i matka, która dusi się w rodzinnym vanie – jest dla widza większą tajemnicą. Serial bardzo dobrze wygrywa napięcie pomiędzy ekscytacją spotkania z kimś sprzed lat i złudzeniem, że rozmowa nigdy się nie urwała, a faktem, że – jednak się urwała. Ruby i Billy ukrywają wiele przed sobą, ale też przed widzami – i opowieść nie śpieszy się z odsłanianiem przyczyn, dla których akurat teraz zdecydowali się na ucieczkę. Billy’ego przejrzeć łatwo: to oszust wzdłuż i wszerz. Jest prosty, tak jak prosty jest jego seksapil: zarost faceta, który zasadniczo się goli, tylko nie miał kiedy, dobrze ubrany, ale jakby przepocony, ma to swój urok. Zagadka dotyczy jedynie detali. Billy jest spójny. Ruby – wprost przeciwnie. Ruby fantazjuje o byciu dwiema różnymi osobami. Widz patrzy na nią i myśli: tylko dwiema?
Merritt Wever skończy niedługo czterdzieści lat, ale wydaje się pozbawiona wieku – z niepokojąco dziecinną twarzą, łączy perwersję, nieśmiałość i wyjątkowe stężenie neurozy. Ta neuroza jest jej znakiem rozpoznawczym; kilka lat temu, odbierając swoją pierwszą Emmy, za wybitną rolę w serialu „Siostra Jackie”, praktycznie uciekła ze sceny, bardzo w stylu swojej postaci; „epizod kuchenny” w „Opowieści małżeńskiej” był esencją zarówno aktorskiej, jak i pozaekranowej osobowości, które przyniosły jej rozpoznanie. Zaś w zeszłorocznym serialu „Niewiarygodne” stworzyła jedną z najbardziej terapeutycznych kreacji, jakie kiedykolwiek widziałam na ekranie – uspokaja mnie sama myśl o jej skupieniu, odpowiedzialności i empatii. Ruby jest postacią z tak bardzo odwrotnego klucza, że umiem sobie wyobrazić „Niewiarygodne” i „Ucieczkę” jako serialowe double feature. Rozproszona, niespójna, znerwicowana i napalona, niespokojna i nieprzewidywalna – wydaje się konsekwentnym rozpulchnianiem emploi. Wever wierci się we własnej skórze i oczu nie można od niej oderwać. Tylko scenariusz, jak już sobie powiedzieliśmy, zupełnie tego nie wykorzystuje. Legion tematów – jak relacja z mężem, w której nie wiadomo, czy to jeszcze troska, czy już kontrola i przemoc – pleśnieje odłogiem z odcinka na odcinek.
„Ucieczka” to serial o kobiecie, która z dnia na dzień wychodzi ze swojego życia, w tym – z macierzyństwa. To bomba, ale bomba rozbrojona publicystycznym wytrychem, jednym wykrzyczanym monologiem, który na naruszenie tabu odpowiada niemal coacherskim „wyrażeniem siebie”. Jakby w ogóle nie był to fundament opowieści i jej wielki temat. I to, niestety, jedyna w tym serialu faktyczna ucieczka.
„Ucieczka”
twórczyni: Vicky Jones
HBO