W „Moonrise Kingdom” Wesa Andersona śledzimy perypetie dwójki uroczych dzieci Sama Shakusky’ego – sieroty o wielkich, jasnych oczach i początkującego intelektualisty oraz Suzy Bishop, miłośniczki dziwacznej prozy z pogranicza fantasy, SF i literatury dziecięcej (ten ostatni gatunek zyskuje w filmie interpretację godną swojej szalonej ewolucji, zmierzającej do uczynienia naszych pociech co najmniej dziwnymi). Para, ograniczona przez swoją nadmierną oryginalność i jałowy temperament do własnego towarzystwa, postanawia opuścić zamkniętą społeczność wyspy New Penzance i wyruszyć tropami jej rdzennych mieszkańców. Oczywiście, mieszkańcy wyspy, dotąd znajdujący się w stanie marazmu, budzą się nagle z otępienia i wyruszają w pogoń (skauci niosą sporą ilość śmiercionośnych narzędzi, bo Shakusky jest zbyt dziwny, by go odnaleźć i udzielić pomocy – raczej trzeba mu bardziej definitywnie „pomóc”).
Oglądając „Moonrise Kingdom”, miałem wrażenie, że wszyscy dorośli bohaterowie są o wiele bardziej naiwni i mniej skomplikowani od Sama i Suzy. Edward Norton o niewinnej, lekko nieobecnej twarzy i w jakby przymałym ubraniu, jako dorosły dyrygujący skautami szybko traci kontrolę nad biegiem wydarzeń i na skutek tego przestaje prowadzić swój audiodziennik – brakuje mu słów i doświadczenia. Bill Murray w roli ojca Suzy jest, jak zresztą zawsze w filmach Andersona, kuriozalny i tragikomiczny. Bruce Willis poświęcił swój wizerunek twardziela na rzecz odwzorowania postaci niewinnego kapitana Sharpa, który może i nie ma zbyt wiele rozumu (swojego małomiasteczkowego romansu nie potrafi ukryć przed zaopatrzoną w solidną lornetkę Suzy), lecz za to wielkie serce – i to z pomocą uczuć, a nie pięści, ma szansę uratować kogoś w tej opowieści. Niedojrzałość mieszkańców świata „Moonrise Kingdom” dochodzi najsilniej do głosu w ich relacjach z Pomocą Społeczną (Tilda Swinton), zimną i nieprzystępną kobietą, zakutą w niebieski uniform instytucji niczym w zbroję – prawdziwy bicz na bohaterów New Penzance, zjednoczonych w atawistycznym lęku i podziwie dla niej.
Miłośnicy gier w naiwne symetrie, nostalgiczno-ironicznych powrotów do przeszłości i uroczo niezgrabnych skautów powinni się poczuć usatysfakcjonowani nowym filmem Andersona. Jest on tak nasycony kuriozalną wręcz ilością precyzyjnych i subtelnych elementów scenografii (niekończące się zastępy bibelotów) czy z matczyną czułością złagodzonych kolorów, że podczas seansu przychodzi na myśl imponujący warsztat Gerarda Dou, bodaj pierwszego ucznia Rembrandta. Dou zyskał za życia wszystko to, czego brakowało jego mistrzowi – bogactwo, uznanie i komfort psychiczny. Ten ostatni brał się, zdaniem Davida De Jonga, miedzy innymi z udatnego malowania kijków od mioteł, która to zaleta pozwalała malarzowi ograniczyć się do tak ukochanej przezeń skali mikro, doskonałej do tworzenia na zlecenie mieszczan obrazów małoformatowych i perfekcyjnych w najmniejszych, niewidocznych gołym okiem detalach.
Poszukiwanie podobnej relacji, która wiązała sztukę Rembrandta i Dou prowadzi do zestawienia Andersona z Peterem Greenawayem. Nie chcę sugerować, że brytyjski reżyser jest wybitnym twórcą, a Amerykanin zaledwie odtwórcą, który po swoim okresie sławy zostanie przez widownię zapomniany. Obu raczej wiele łączy – upodobanie do budowania symetrii, ukazujących mechanizm (a często sztuczność i umowność) świata, zdolności dyrygenckie czy zamiłowanie do aluzji. „Moonrise Kingdom” to pean na cześć muzyki Benjamina Birttena i subiektywna wizja lat 60. W tak dalekim stopniu uległa ona artystycznej nad-organizacji i została zorkiestrowana pod batutą Andersona, w jakim Greenaway każe w „Brzuchu architekta” grać Rzymowi i Rzymianom, składając hołd matematycznym obsesjom rzymskiego Antyku oraz wizjonerstwu zapomnianego architekta neoklasycysty Étienne-Louisa Boullée.
W „Moonrise Kingdom” dochodzi do głosu (co dość rzadko ma miejsce w kinie) życie erotyczne dzieci. Miłość Sama Shakusky’ego i Suzy Bishop niestety nie jest, jak pragnęliby tego dorośli, wzniosła i idealistyczna. Niesforne dzieci, posiadające osobistą skalę wartości i własną wizję tego, co moralne, dość szybko zdradzają się z tym, że w uporządkowanym świecie amerykańskiej prowincji mają ochotę na coś więcej niż przesyłanie sobie iskierek platonicznej miłości. Nie mają jednak ambicji, by dokonać jakiejkolwiek rewolucji. Ich ucieczka jest podjęta ze świadomością, że kiedyś wrócą i będą musieli się zmierzyć z dorosłymi (choć Sam wolałby nie otrzymać swojej dawki elektrowstrząsów od Pomocy Społecznej jako młodociany „molestujący” Suzy). Anderson nie nawiązuje jednak do wątków z „Daleko od nieba” Todda Haynesa – nie mówi o tym, co stara Ameryka lat 50. i 60. chciała ukryć. Opowiada raczej o swojej subiektywnej wizji tego świata, korzystając z uszczypliwości, absurdów i sztuczności stylu znanego nam z „Genialnego klanu”. Przy swoim pacykarskim zapale godnym Gerarda Dou nie rezygnuje jednak z humoru i to ten ostatni powoduje, że gorzka historia zyskuje tu słodką, klasycyzującą otoczkę.
„Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingom”
reż. Wes Anderson
premiera: 30.11.2012