Archiwum
05.02.2013

Nieskrępowana wymiana myśli

Katarzyna Kozłowska
Literatura

„Jestem autentycznym wielbicielem życia i jeśli nie mogę dosięgnąć jego twarzy, składam pocałunki gdzieś w niższych rejonach. Ci, którzy rozumieją, nie będą żądali dalszych wyjaśnień”
„The Rain King” – Saul Bellow

Wydawałoby się: rzecz naturalna, że przeciętny człowiek lub, inaczej, dane pokolenie musi doprowadzić do pewnej głębi swoje życie, którego syntezą stanie się konstruktywne przeciwstawienie się pokoleniu poprzedniemu. Biada temu, kto nie wskoczy w rwący nurt życia, jakiekolwiek ono by nie było. Piszący do siebie nawzajem epistolarne manifesty amerykańscy młodzieńcy, Jack Kerouac i Allen Ginsberg skoczyli z wysoka, na główkę, dając nura w zasiedziałe konwenanse purytańskiej Ameryki. Ich dokonania do dziś inspirują kolejne generacje młodych gniewnych i niepokornych.

„No dobrze, a co u Ciebie?” – pisze Kerouac do przyjaciela w jednym z listów bodajże z roku 1948, szybko zaraz dodając: „I u pozostałych mieszkańców tego słodkiego, pięknego, głupiego świata?” (s. 63) Być może to tylko ironia, soczysty przytyk w stronę przyjaciela, a z drugiej strony, kto wie, może Jean Louis, czyli Jack miał już wówczas przebłysk, myśl genialną, choć szaloną, że rzeczywistość to rozwlekły, nie dający się nigdy okiełznać chaos, ten burżuazyjny idealizm, pusta odyseja, parszywe życie?

W tych mentalnych debatach, długiej korespondencji między 1944 a 1963 rokiem rozciąga się gama emocji – wielokrotnie, bo wciąż powtarzane słowo „egocentryzm” („W drodze” Kerouac przyrównywał nieskromnie do „Ulissesa”), wzajemne kuksańce i nieważne sprzeczki, fascynacje mądrościami Wschodu (buddyzm) równoważone zainteresowaniem jazzem w odmianie bebop czy sposobem pisania à la „Yeatsowskie pismo automatyczne”. Wreszcie długie podróżnicze włóczęgi (Ginsberg w 1960 r. spędził pół roku w Ameryce Południowej szukając yage, halucynogennego kłącza, które 10 lat wcześniej opisał Burroughs!), relacje z życia codziennego, improwizowane historyjki, spotkania z ikonami tych czasów (Neal Cassady, William S. Burroughs, Gregory Corso, Lucien Carr, Peter Orlovsky – partner życiowy Ginsberga, Paul Bowles czy Gary Snyder) – to wszystko przekłada się na intensyfikację doznań czytelniczych. Ginsberg pisze na przykład w otwierającym tom liście, wysłanym do… więzienia okręgowego na Bronxie w Nowym Jorku (sic!): „[…] czytam właśnie Jane Austen i kończę «Wielkie nadzieje» Dickensa […], oprócz tego oczywiście brnę przez 4 książki o historii (kiedy tylko Edie przestaje nadawać), głównie o rewolucji w XIX-wiecznej Europie. Jak skończę, to rozpętam rewolucję tutaj” (s. 20).

W trakcie pracy nad kolejnymi swoimi utworami dzielą się spostrzeżeniami i wersami, jak choćby Keroucac ze swojego dziennika: „«Wszyscy jesteśmy zasklepieni w naszych małych, melancholijnych atmosferach i, jak planety, obracamy się wokół słońca, czyli naszych wspólnych, acz odległych pragnień». Może to i nic takiego, ale jeśli mi ukradniesz to zdanie, to tym razem dla odmiany naprawdę Cię zabiję. Żegnaj, petit. Jean” (s. 40) Z kolei kiedy indziej, już w 1952 roku Ginsberg do Kerouaca: „A teraz chciałbym Cię o coś spytać, Jack: moje fantazje i zwroty tak miłośnie się posplatały z Twoimi, że już nie bardzo wiem, które są czyje i kto co komu podebrał” (s. 217).

Kerouac pisze chaotycznie, niczym buzująca maszyna, omijając zasady stosowania znaków przestankowych „w ogóle się tym nie stresuj, mam w sobie tego tyle, że się przelewa, niczego nie potrzebuję i nie muszę się niczym przejmować, o ile tylko mam pod ręką wino, cipki i resztę” (s. 221). Zdanie padło przed podróżą do Meksyku, która okazała się matrycą jego „Mexico City Blues”. Ginsberg z kolei sukcesywnie rozwijał swoje zdolności, warsztat poetycki i relacje międzyludzkie, jakby jego osobowość nabrała esencji, której domagał się kiedyś w jednym z listów przyjaciel – opisać to można niczym dojrzewanie słoi wewnątrz drzewa. Dlaczego o tym mowa? A to w kontekście wulkanu energii, jakim był Kerouac, palący za sobą wszelkie mosty, nie mogący i nie chcący ustabilizować się w długotrwałej relacji. Korespondencja między dwoma geniuszami, w której obaj byli wyraźnie pod swoim wzajemnym urokiem, niechybnie zbliżała się do tragicznego końca już pod koniec lat 50. wieku. W „Listach” natknąć się można na autoopis postępującej destrukcji Kerouaca, nieradzącego sobie ze sławą i postępującym alkoholizmem: „[…] nadal jestem nieszczęśliwy – teraz nawet jeszcze bardziej – mój umysł zatacza coraz mniejsze koła, jak gdyby ześlizgiwał się z ust wiru w jego gardziel” (s. 291).

Niekończąca się marszruta, włóczęga, ścieżki i rozstaje dróg amerykańskiej Beat Generation zarysowane na szpaltach tomu to rzecz niepomierna. Autentyczna i nieskrępowana wymiana myśli pomiędzy najlepszymi umysłami pokolenia, swoistymi soul mates tworzy pokaźne postscriptum buńczucznego, porywczego życia.

Jeden z redaktorów tomu, Bill Morgan, powiedział, że wyróżnia dwa typy ludzkie. Pierwsi to ci, którzy utożsamiają się z pokoleniem bitników, drudzy zaś to ci, którzy nic o tym pokoleniu nie wiedzą. To proste rozróżnienie jest najlepszą wskazówką dla wciąż niezdecydowanych, czy czytać „Listy”, czy poprzestać na paru przewertowanych kartkach tej księgi.

„Jack Kerouac, Allen Ginsberg. Listy”
pod redakcją Billa Morgana i Davida Stanforda
przełożył: Krzysztof Majer
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012

alt