Archiwum
04.04.2013

Nieprzerwanie panująca cesarzowa Małgorzata

Łukasz Saturczak
Literatura

Jest problem z Małgorzatą Szejnert. Niemały i niejeden. Bez wątpienia to jedna z najważniejszych polskich autorek reportaży, której wkład w rodzime dziennikarstwo jest nie do przecenienia. Reportaże Szejnert, od lat omawiane na uczelniach, stanowią (i stanowić będą) wzór tekstów non-fiction. Z drugiej strony, to nie ona jest wymieniana w ścisłej trójce tego gatunku ostatnich dekad (Kapuściński–Krall–Kąkolewski) i znana jest wśród wielu raczej jako wychowawca kolejnych pokoleń dziennikarzy (szefowa reportażu „Gazety Wyborczej”) niż reporterka. Na szczęście oprócz tego, że urodzona w 1936 roku pisarka w dalszym ciągu pisze świetne książki („Czarny ogród”, „Wyspa klucz”, „Dom żółwia”), to również są przypominane jej wcześniejsze dokonania. Dzięki temu po „Śród żywych duchów” (1990, 2012) ukazał się właśnie zbiór „My, właściciele Teksasu”, co daje nam możliwość spojrzenia na jej dorobek całościowo.

A nie było na pewno Szejnert łatwo wybić się na reporterski Parnas. Lata 70., kiedy powstały jej społeczne reportaże zebrane w tomie „My, właściciele Teksasu”, były najpłodniejsze i być może najważniejsze w całej rodzimej historii literatury non-fiction. Nastąpiła wtedy nie tylko pokoleniowa zmiana warty (w 1974 roku zmarł Melchior Wańkowicz), ale powstały również najgłośniejsze utwory gatunku z „Cesarzem” Kapuścińskiego na czele. Małgorzata Szejnert nie była wtedy „gwiazdą” (nawet w tekstach społecznych być może ustępowała miejsca Hannie Krall), a jej znaczenie dla rodzimego gatunku dopiero miało zostać odkryte.

Piszę o tym dlatego, że obecnie pierwszym czynnikiem określającym czyjąś pozycję jest wpływ na współczesnych, recepcją zaś w poprzednich dekadach zajmują się dziś jedynie historycy (w tym wypadku literatury). W pierwszej chwili, gdy czytamy „My, właściciele Teksasu” i odnosimy tę lekturę wyłącznie do „teraz”, widzimy, jak wiele czerpią z niej współcześni, jak młodzi reportażyści, parafrazując słowa ze wstępu do książki autorstwa Mariusza Szczygła, ją okradają. Dowód? Pierwszy akapit z tekstu „I niespokojnie tu i tam” (1978): „Obiecali, że mnie wezmą na próbę, nie wzięli. Zaprzęgli się do wozu, wypchnęli go pod górkę, przepadli jak koniokrady. Wyszłam na ganek, cisza, a właściwie hałas: plusk przy kole młyńskim, kląskanie i rechot, lekkie szumy i miękkie łopaty, szybki szelest przy ziemi. Ciemno czy też raczej blask: gwiazdy rozjarzone, woda w białych smugach, pałac jak z marmuru” (s. 101). Mam wrażenie, że jest tu wszystko, co najlepsze i najbardziej charakterystyczne dla pisarstwa Szejnert. To, co wielu później kopiowało. Mam tu na myśli nie tylko świetne wprowadzenie, bardzo obrazowe, choć oszczędne w środkach. Istotne jest również zaczepienie się o szczegół, tak charakterystyczne przecież dla współczesnego reportażu. Od szczegółu do ogółu, ale też od szczegółu do bohatera, najważniejszego elementu nie tylko tej, ale każdej opowieści tego tomu.

Oczywiście, doskonale zdaję sobie sprawę z banalności tego sformułowania. Bo kogo dotyczą reportaże, jeśli nie ludzi właśnie? Ciągle jednak musimy brać pod uwagę, że teksty te powstały w latach 1969–1979, u schyłku gomułkowszczyzny, w latach ogromnej nadziei, jaką pokładano w Edwardzie Gierku i jego chęci zbudowania nowej Polski. Czy w tym czasie można było pisać śmielej niż w poprzednich dekadach PRL-u? Owszem. Ale czy w czasach tej wielkiej budowy nowoczesnego kraju, mniej ograniczonej swobody obywatelskiej, zakończonej karnawałem „Solidarności”, było wskazane, aby reporter pisał o ludzkich słabościach, biedzie i niesprawiedliwości? Niekoniecznie. A żeby otwarcie krytykował system? To już w ogóle nie wchodziło w grę. Trzeba było kombinować. I Małgorzata Szejnert kombinowała.

Taka cecha polskiej szkoły „małego realizmu”. W opisie bohaterów, ich codzienności dopatrywano się krytyki całego systemu. I tak jak w „Cesarzu” Kapuścińskiego widziano raczej „dwór” Edwarda Gierka aniżeli etiopskiego władcy Hajle Sellasjego, tak w tekście „Codziennie” (1973), w którym Szejnert opisywała dzień z życia pracowników Ursusa, dostrzegano raczej metaforę komunistycznej Polski niż tytułową codzienność podwarszawskich zakładów. I choć dziś autorka, pytana o ówczesne próby odczytywania jej tekstów jako przenośni, potwierdza, że taki był jej zamiar, to nie uważam tego za najważniejszy wyróżnik wartości jej reportaży. Jest istotny, tak samo jak ich wzorowa niemal konstrukcja, ale według mnie najważniejszą ich wartością jest samo podejście do tematu, do bohaterów i późniejsze ich przedstawienie.

W „My, właściciele Teksasu” mamy różne typy osobowości. Złych, dobrych, uczciwych i podłych. Ale żadnego z nich Szejnert nie ocenia, nie wybiera strony, nie wchodzi nikomu w słowo. Bohaterowi należy się szacunek chociażby za to, że zgodził się opowiedzieć jej o rzeczach, o których nie mówił nikomu, że jej zaufał, powierzył historię – i to w tych tekstach widać. W reportażu „Ozdobić życie” (1975) opisującym konfrontację właścicieli dworku i krytyka sztuki, który ocenia koncepcję architektoniczną budynku, Szejnert nie zamierza wybierać „swojego” bohatera. Co więcej, nie podjudza ich wobec siebie. Wysłuchuje, co mają do powiedzenia, pozostawiając wybór czytelnikowi. Szkoda, że dziś skupiamy się na jedynie na konstrukcji, a metody wykorzystywane przez Szejnert służą temu, aby zdobyć materiał i później go sprzedać. A próba, aby ten „mały realizm” przedstawić jak najuczciwiej? Komentarz jest zbędny.

Wydawca napisał na okładce książki, że po lekturze się dowiemy, czy tamtejszej rzeczywistości było bliżej do „Misia”, czy do „Człowieka z marmuru”. Czy się dowiadujemy? Niekoniecznie. Ale czytelnik nie powinien, rzecz jasna, opierać swojej lektury na okładkowym blurbie. Wydaje mi się, że Szejnert w tej swojej obserwacji „małej codzienności”, w tym chodzeniu od domu do domu w poszukiwaniu tematu, zaglądaniu do każdego kąta, poświęceniu i cierpliwości pokazuje nam jeszcze inny świat, któremu i do „Misia”, i do „Człowieka…” daleko. To świat rodzący się nie z absurdu, jak u Berei, czy z chęci stworzenia polskiej tożsamości narodowej rodem z Wajdy. Jej podglądanie miało w sobie coś z podejścia innego twórcy kina, który opisując po latach swoją pracę w teatrze, mówił: „Obsługiwałem ich (aktorów) za sceną i oglądałem przedstawienia – cały czas zza kulis – bo garderobiany pracuje przed przedstawieniem, po przedstawieniu i w czasie przerwy, a kiedy na scenie trwa akcja, ma właściwie wolne. Może składać skarpetki, żeby było czysto, ale może też pójść za kulisy i patrzeć na przedstawienie. Ja patrzyłem”.
Szejnert patrzyła i rozmawiała. A Tym reżyserem był Krzysztof Kieślowski.

Małgorzata Szejnert
„My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2013

alt