Archiwum
05.07.2019

„Hannibal”, 2013–2015, scen. Bryan Fuller

Agent niskiego szczebla ze względu na swój wyjątkowy talent zostaje zrekrutowany przez szefa elitarnej jednostki FBI, by pomóc w dochodzeniu w sprawie serii morderstw popełnionych przez nieuchwytnego zabójcę. Analityk Hannibal Lecter jest zafascynowany odmienną wrażliwością swojego przeciwnika i próbuje się do niego zbliżyć.

 „Killing Eve”, 2018–, scen. Phoebe Waller-Bridge, Emerald Fennell

Agentka niskiego szczebla ze względu na swój wyjątkowy talent zostaje zrekrutowana przez szefową elitarnej jednostki MI6, by pomóc w dochodzeniu w sprawie serii morderstw popełnionych przez nieuchwytną zabójczynię. Analityczka Eve Polastri jest zafascynowana odmienną wrażliwością swojej przeciwniczki i próbuje się do niej zbliżyć.

Klara Cykorz: Czy możemy zacząć od przyjemności, tak po prostu?

Oglądam „Killing Eve” inaczej niż większość seriali telewizyjnych. Oglądam ją bardziej i więcej – kawałkami, w dziwnych zapętleniach, ciągle do niej wracam. Chwilami się tego wstydzę. Ale ten wstyd jest przecież symptomatyczny, wynika z tego niepokoju wśród krytyków i widzów, że coś nam w tym zalewie nowych seriali umyka. W przypadku krytyków ten lęk jest umocowany zawodowo, po prostu eksplodowało nam pole ekspertyzy; w przypadku „zwykłych” widzów to jest taka socialmediowa nerwica ciągłej aktualizacji. Cierpimy na rodzaj fabularnego przeciążenia, którego z jakiegoś powodu nie generuje kino – również dostępne dziś widzowi w niewyobrażalnym wcześniej wymiarze.

Jednocześnie mam intuicję, że „Killing Eve” może być punktem wyjścia do innych praktyk oglądania, na przekór narracji o fabularnym przeciążeniu. To bardzo dynamiczny serial kręcony na staroświeckim formacie 40-minutowym, bardzo formalny, operuje jakimś rodzajem mocnego, poetyckiego zagęszczenia. I jak poezja domaga się nowego, nielinearnego doświadczania, trochę innego sposobu korzystania z cyfrowych zasobów. Ale może znowu się za bardzo przed sobą tłumaczę?

Klaudia Rachubińska: To znaczące, że od przyjemności tak łatwo przeszłaś do wstydu. Jest coś wstydliwego w tej przyjemności ponownej lektury – to takie nieproduktywne, pobłażliwe folgowanie sobie. Oglądając ponownie ukochany serial, marnujesz dziesiątki godzin – i tak naprawdę nie masz żadnej wymówki oprócz tej, że chcesz znowu przebywać w tym świecie, bo to jest przyjemne.

Nie każdy serial potrafi tak usidlić widzkę, musi być właśnie uwodzicielski i musi mieć w sobie na starcie coś wstydliwego. Jak flirt – nieznośne napięcie między patrzeniem w oczy, bo nie chcesz przestać, i odwracaniem wzroku, bo nie możesz wytrzymać. Konfrontujesz się ze swoim pragnieniem i to jest zarazem przyjemne i wstydliwe, uwodzenie jest z natury dwuznaczne. Żeby dać się uwieść, musisz wyrazić na to zgodę – flirt paradoksalnie oddaje ci sprawczość. Ostatecznie nie chodzi po prostu o to, żeby ulec uwodzeniu, tylko żeby chcieć mu ulec – uruchomienie „chcenia” jest ważniejsze niż gest poddania.

Dla mnie archetypem takiego uwodzicielskiego serialu – co przyznaję zawsze z mieszaniną samozadowolenia i nieznośnego, wstydliwego skrępowania – jest „Hannibal”. W nim te piętra przyjemności i wstydliwości się mnożą, jest nieprzyzwoicie estetyczny i estetycznie nieprzyzwoity: nieprzyzwoite są te luksusowe wnętrza i eleganckie garnitury, nieprzyzwoita jest Gillian Anderson kupująca we Florencji ekskluzywne chardonnay i białe trufle, nieprzyzwoite są nieskończenie długie ujęcia na kapiącą wodę – eksces jest w tym wszystkim, a kanibalizm jest tylko nadwyżką.

K.C.: Och, kanibalizm to najmniejszy problem, ja wiem, o czym będziemy teraz rozmawiać i czuję się jeszcze bardziej winna; jakiś głosik mi szepcze do ucha: nieprzyzwoita, bezrefleksyjna, dziewczyńska apologia kapitalizmu!

K.R.: Jeśli nie mogę oglądać seriali, to nie jest to moja rewolucja! Chociaż mam wrażenie, że na „Killing Eve” musiałaś mnie namawiać przez kilka miesięcy?

K.C.: Od razu napisałaś, że kochasz „Killing Eve” i obejrzałaś „już 7 minut”; i że Villanelle „nie umie jeść pomidora”.

Ten pomidor był zresztą genialną intuicją, bo to jest serial o jedzeniu.

K.R.: Eve zaczyna od niedojedzonego croissanta, a Villanelle – od lodów zrzuconych na dziecko. To są symptomatyczne sceny!

K.C.: Villanelle je raczej słodycze i jakieś śmieciowe żarcie typu kebab, raz je jabłko. Ale nie w tym rzecz – chodzi o to, że ona nigdy nie je kompulsywnie, nie napycha się, nie odreagowuje. Kobiety w popkulturze albo w ogóle nie jedzą, albo ich relacja z jedzeniem jest mocno problematyczna. A ona je z przyjemnością po prostu. „Hannibal” to nektary i ambrozje; jedzenie w „Killing Eve” jest ze świata ludzi. Ta biurowa kuchnia z kartką, aby umyć po sobie kubek. Eve je cokolwiek i jakkolwiek, raczej nie gotuje; to znaczy gotuje, kiedy jest w szoku. Kiedy zaczyna flirtować nad kurczakiem w panierce z jakiejś obskurnej budy, to jest namiętne, ale w taki mroczny sposób: zjadłabym małą sierotę usmażoną w cracku! To nie jest symptom chorobowy, ona nie ma zaburzeń żywienia – to jest takie delikatne, codzienne „nie tak” naszej kultury jedzenia, w której kobiety są ciągle dyscyplinowane i rozliczane z tego, jak jedzą, tej kultury sprzeczności, której najpełniejszym, najbardziej logicznym wyrazem jest bulimia.

W tej kulturze Villanelle jest prawdziwą kosmitką. Na pytanie, czy odgrzać zapiekankę w piecu, czy w mikroweli, odpowiada z szerokim uśmiechem: ależ proszę, może być z mikroweli! Nie ma w tym żadnej przesady, żadnego chorobliwego naddatku, sygnału, że to za dużo, że szkodzi. Jedzeniowym ekscesem ze strony Villanelle jest brak ekscesu. Jej stosunek do jedzenia jest analogiczny do jej relacji z własną seksualnością – ona ustanawia własny świat, w którym nie ma bulimii ani homofobii. I jest w tym rozbrajająco pogodna, pogodnie bezwstydna.

K.R.: Ja z kolei oglądając „Hannibala”, który przecież też krąży wokół jedzenia jako rytuału społecznego, ciągle łapałam się na myśli o tym, że powinnam przykładać większą wagę do tego, co jem – trochę zgodnie z tym bulimicznym kulturowym przymusem. I odwrotnie – że myśląc o jedzeniu, powinnam myśleć o sobie, że zasługuję na dobre rzeczy, na coś ekstra, coś więcej niż makaron z sosem. Początkowo zresztą „Hannibal” był moim serialem do gotowania: odpalałam laptopa w kuchni i jednym okiem śledziłam fabułę, a drugim pilnowałam rytmu siekania cebulki, skwierczącego na patelni tłuszczu, bulgoczącego wywaru. Dopiero gdzieś w połowie sezonu zdałam sobie sprawę, że to marnotrawstwo porównywalne do wyrzucania jedzenia – „Hannibala” należy smakować z uwagą.

Gotowanie i jedzenie to zresztą dwa wymiary pewnej szczególnej zmysłowości zasadzającej się na fizycznym kontakcie z materią, dotykaniu świata dłońmi. Jak Hannibal starannie ugniata płucka, delikatnie obtacza polędwicę w ziołach, uważnie rozdziela płaty wątróbki, to nie tylko robię się głodna, ale też robi mi się miękko w kolanach. Jest jakaś pierwotna alchemia w zestawianiu elementów z różnych porządków i przetwarzaniu surowego w pieczone, duszone, gotowane. Odczuwam głębokie powinowactwo z Hannibalem, bo też uwielbiam siedzieć w kuchni – choć ja gotuję głównie wegetariańsko. Tym zaś, co łączy Hannibala z Villanelle, jest pewien szczególny rodzaj zmysłowej przyjemności, radości w kontakcie ze światem materialnym. Mads Mikkelsen przyznał zresztą, że Hannibal jest „jedną z najszczęśliwszych postaci, jakie zdarzyło mi się grać. Każdego dnia gwiżdże pod nosem, wracając do domu. […] Całkiem go lubię, przykro mi to mówić, ale naprawdę lubię tę postać”. Villanelle też ma ten rodzaj cielesnej, zmysłowej radości, pogody, niemal beztroski. Oboje chłoną świat z ciekawością, interesują ich przyjemność i piękno – choć rozumieją je zupełnie inaczej i inaczej wchodzą z nimi w interakcje. Hannibal jest eksperymentatorem, lubi oddziaływać na materię, sprawdzać, jak zareaguje. Villanelle chyba woli dotykać, smakować, wchodzić w kontakty mniej oparte na kontroli – pochłania świat z ciekawością i trochę po dziecięcemu.

K.C.: Ona jest psychopatyczną Pippi, która żyje na przekór społecznym regułom dorosłości. Ale Will Graham też jest dziecięcy w swojej kruchości, zresztą ktoś mówi o nim, że jest jak dziecko. To chyba przyciąga do nich Eve i Hannibala – analityków, którzy umieją funkcjonować w świecie dorosłych, ale umierają w nim z nudów. W Villanelle i Willu znajdują wdzięczne obiekty badań: osoby o nienormatywnej, właściwie dysfunkcyjnej wrażliwości. Eve/Hannibala obcowanie z Villanelle/Willem zwyczajnie intelektualnie pobudza. Wyrafinowane intrygi Hannibala (zwane „nieortodoksyjną terapią”) i szalone improwizacje Eve (które nie mają nic wspólnego z operacjami wywiadu) mają ten sam cel: zbadać ich ze wszystkich stron. Dowiedzieć się jak myślą, co czują i jakiego szamponu używają.

Oczywiście od pewnego momentu wszyscy wiedzą, że się nawzajem obserwują. Villanelle, która jest już wtedy na dobre zakochana, bardzo się stara dostarczać Eve nowego materiału; aby ją rozbawić, przynosi jej nowe trupy jak kot myszy na ganek. Ale jest też taka scena, w której udaje kobietę na zebraniu AA, a tak naprawdę odgrywa rolę Eve, jakby chciała jej powiedzieć: rozumiem cię. Mówi, że najczęściej nie czuje nic, że jest znudzona. że czegoś pragnie, ale kiedy to coś trafia w jej ręce, już tego nie chce. W tym jest jakiś ból, bo Villanelle także jest osobą, dla której śmierć z nudów jest realną perspektywą. Ale ta rozpacz jeszcze lepiej pasuje do Eve – Villanelle jest samotna, Eve autodestrukcyjna i zdesperowana. Kiedy Villanelle szuka nowego języka dla opisania tego, co siedzi w jej głowie, bo języki zastane ewidentnie tego nie oddają, i przeżywa swoje małe epifanie dotyczące bycia wśród ludzi, Eve coraz bardziej się zatrzaskuje.

Mam wrażenie, że z tego wynikają dość mieszane reakcje na drugi sezon serialu – on się zupełnie rozminął z oczekiwaniami widzów. Nie doszło do żadnego spełnienia; młoda psychopatka pomordowała jakieś niewinne osoby i wykonała jakąś kupę pracy emocjonalnej. I co? I nic. Kiedy my czekaliśmy na spektakularną przemianę Eve, ona cały czas, tuż przed naszymi oczami krzywdziła bliskich sobie ludzi okrucieństwem banalnym i brzydkim. Eve oszukuje męża, alienuje współpracowników; zakochaną w niej dziewczynę traktuje z buta; podąża jak huragan za swoim pragnieniem, ale kiedy coś, za czym goniła, trafia w jej ręce, już tego nie chce; znowu jest znudzona. A jeszcze niedawno była taką sympatyczną kobietą skubiącą ukradkiem croissanta.

K.R.: Moim zdaniem jednym z największych atutów „Killing Eve” jest sposób, w jaki łączy te poważne i dość ponure rozpoznania z humorem i lekkością; jest w niej miejsce i na to śmiertelne ennui i na croissanta. Trudno sobie wyobrazić coś podobnego w „Hannibalu”. Tam wszystko jest tragiczne i na serio: 39 odcinków na wysokim C, atmosfera tak gęsta, że można ją kroić nożem, powietrze aż iskrzy, Hannibal Mikkelsena ma seksualną chemię nie tylko z innymi postaciami, ale też z większością jedzenia i niektórymi meblami – w efekcie trochę nie ma tam miejsca na oddech.

Frywolność w „Hannibalu” była zupełnie niemożliwa i bardzo potrzebna – to wychodzi w memach i na fanpage’ach, całe internetowe życie serialu jest przede wszystkim nieskończenie frywolne. Jego najciekawszą tendencją nie są spekulacje o miłosnych relacjach bohaterów, ale zuchwały, rozbrajający, psotny humor – tym wyraźniejszy w kontraście z powagą „Hannibala”. Jednym z popularnych trendów jest ozdabianie postaci z serialu kwiatowymi wiankami – to przecież kwintesencja lekkości i frywolności! Stało się to tak popularne, że w końcu Mikkelsen sam przyszedł na spotkanie z fanami w koronie ze sztucznych kwiatów. „Killing Eve” tego nie potrzebuje, z nią jest odwrotnie, jest cudownie frywolna sama z siebie, od początku – połowa fabuły jest o ciuchach, perfumach, włosach.

K.C.: Te ciuchy, perfumy, włosy – są w „Killing Eve” przestrzenią anarchii. Podobnie jak w przypadku jedzenia, nie ma tu w ogóle poczucia winy, to nie jest piękno podszyte dyscypliną, skojarzone z „urabianiem” ciała, przeciwnie, ten dyscyplinujący wymiar mody zostaje rozbrojony. Villanelle starannie reżyseruje swój wygląd, ale nigdy nie krępuje swojego ciała. Ma w sobie taki koci luz; zauważyłaś, nigdy nie siada z nogą na nodze? Nawet w tej czarnej kiecy McQueena rozwala kolana szeroko jak chłopak. Wkłada mocne, płaskie buty do lekkich sukienek. W pierwszym sezonie jest taki wizualny żart z biustonoszami: Villanelle prawie zawsze jest koszmarem brafitterki i zakłada zupełnie niepasujące do siebie rzeczy. Na przykład pod półprzezroczystą, różową kiecunię Molly Goddard sportowy stanik do biegania. Nie wiem, czy to przypadkiem nie jest jakoś inspirowane nonszalancją samej Jodie Comer, która do wywiadu dla kolorowego magazynu potrafi usiąść w jakiejś eleganckiej sukience, pod którą ma piersi rozbrajająco puszczone luzem.

K.R.: Oglądają się za nią instagramerki, które Villanelle ignoruje…

K.C.: …bo ogląda się za kobietami o gęstych, splątanych włosach – jako mała dziewczynka musiała bujać się w Hermionie Granger i dzieliła moje rozgoryczenie, gdy wiedźmowata burza na głowie Emmy Watson została zastąpiona uczesaniem grzecznej dziewczynki. Ty wiesz, jaką ja mam hermionowatą czuprynę.

K.R.: Cudowną!

K.C.: Całe życie słyszę: Klara, masz takie piękne włosy, może coś z nimi zrobisz? Cóż, wielu fryzjerów próbowało, z raczej żałosnym skutkiem. One żyją własnym życiem i zawsze stawiają na swoim. Odnajduję się więc w wielu gestach Sandry Oh, tych gestach obchodzenia się z włosami, których jest „za dużo” i które mają cię gdzieś. Odnajduję się w gestach, które gdzie indziej byłyby niezauważone, a tutaj stają się kluczowe – jak rozpuszczanie włosów przed lustrem w łazience – raz, kiedy Eve poznaje Villanelle, i drugi raz, kiedy ją rozpoznaje. Te włosy są absolutnie niezdyscyplinowane, stawiają opór rzeczywistości. To nie jest jakiś przypadkowy fetysz – Villanelle kocha te tricksterskie włosy bałaganiary, bo są chaosem.

I to ten chaos jest w tym serialu ostatecznym, definitywnym pięknem. Tego dotyka mój ulubiony tekst o tegorocznym sezonie „Killing Eve. To jednocześnie list miłosny i wyznanie głębokiej identyfikacji z Villanelle, bardzo poruszające. Savannah Knoop bardzo precyzyjnie pisze o gęstości spojrzeń, intensywności cielesnego wyczuwania drugiej osoby, materialności, z której rodzi się chaos, moc obracania świata do góry nogami. To najmądrzejszy komentarz do drugiej serii, jaki czytałam.

Ta intryga z archetypicznym technologicznym świrem z komedii szpiegowskich była raczej słabo recenzowana, jakby w ogóle nie rozpoznana – formułowano jakieś zupełnie dla mnie odklejone od poetyki serialu zarzuty, że to nie jest le Carré o Google’u. Oczywiście, że nie jest, rany boskie! To jest o anarchistycznym potencjale miłości wobec alienującego kapitalizmu cyfrowych baronów – utopijna myśl, którą Knoop wyraża z optymizmem osoby zakochanej. To, co powiedziałaś o gotowaniu Hannibala, bardzo mi z tym rezonuje. Moim zdaniem obie wskazujecie na głęboko etyczny wymiar tych pozornie amoralnych seriali. Główną siłą napędzającą intrygi jest bowiem miłość, miłość w swoich niezliczonych postaciach – także wokół relacji przyjacielskich i rodzicielskich. Carolyn Martens, szefowa Eve, bardzo dwuznaczna figura – genialna manipulantka, która raz po raz ratuje świat – używa do swoich knowań zarówno więzi romantycznych, jak i na przykład ojcowskich. Stąd ten paradoks, że opowieści tak ryzykownie estetyzujące przemoc okazują się autentycznie zainteresowane ludzką empatią i granicami możliwości zbliżenia do drugiego człowieka.

K.R.: Pełna zgoda, choć ja mam tu oczywiście bardziej mroczne skojarzenia. Przemoc jest tu nieprzypadkowa, ta bliskość jest piękna, ale też groźna, oba te seriale grają z takim rodzajem empatii, która łatwo prowadzi do anihilacji. Ta dysfunkcyjna wrażliwość, o której wspomniałaś wcześniej, prowadzi do zbliżenia, splątania, zlania się w jedno, które wymaga zawieszenia społecznych reguł, zarzucenia pewnych przekonań o indywidualnej tożsamości, radykalnego naruszenia granic podmiotowości. To jest folie à deux, szaleństwo bliskości, taka ostateczna intymność, która jest nie do wytrzymania – przez to często kulminuje w erupcji przemocy. Kojarzy mi się to bardzo z kryzysami nastoletniości, cały ten gatunek mógłby się nazywać „Niebiańskie istoty”.

K.C.: Och, bo oni są niebiańskimi istotami, Hannibal i Will. Jakby Bryan Fuller wysiadł z pociągu „Metamorfozy Owidiusza” na przystanku „śmieciowy kryminał”. „Hannibal” jest jednym z najbardziej radykalnych formalnie seriali, jakie kiedykolwiek powstały – to zbliżanie się ludzi do siebie, ale też do zwierząt, roślin, jedzenia, to się tam dzieje w obrazie. Nie wiadomo, co jest snem, co jawą; wszystkie motywy wizyjne, Hannibal, który pod swoim „kostiumem człowieka” jest jeleniem, Will, który zamienia się w jelenia, pszczele ule w ludzkich trupach, żywy pracownik socjalny w martwym koniu, martwa dziewczyna z żywym ptakiem w sercu, maciora jako surogatka dla ludzkiego dziecka… Ta makabra ma w sobie mityczną żywotność – życie przechodzi przez różne fazy. Bohaterowie jedzą zwierzęta ludzkie i nie-ludzkie. Kanibalizm jest wielką metamorfozą i miłość jest wielką metamorfozą; dlatego są sobie pokrewne, chwilami ze sobą tożsame. Nie przychodzi mi do głowy drugi serial, w którym świat ludzki tak bardzo byłby częścią świata zwierzęcego…

K.R.: …i to nie jest taka prosta zwierzęcość z porządku psa i jelenia, to jest coś radykalnie innego. Miałam ostatnio przemyślenie o życiu seksualnym ślimaków (nie pytaj). Ślimaki są obojnakami – ich pożycie zaczyna się od tego, że bardziej stanowczy hormonalnie ślimak narzuca temu drugiemu bierną rolę. Zanim do tego dojdzie, muszą odbyć trwający do dwunastu godzin rytualny taniec godowy – powolną grę wstępną, która polega na krążeniu wokół siebie i dotykaniu się czułkami, smakowaniu się nawzajem. Sam kontakt polega na tym, że ten aktywny ślimak wbija się w ciało tego bardziej pasywnego chitynową „strzałką miłosną”. Bardzo przemocowy, traumatyczny akt. Mówię o zupełnie dosłownym naruszeniu tkanki – w jednym z podcastów ktoś porównał to do bycia dźgniętym kilkunastocalowym nożem…

K.C.: Och, właśnie opisałaś najpiękniejszą scenę miłosną w „Killing Eve”.

K.R.: No tak, chociaż myślałam raczej o tym, że ślimaki pojawiają się tak intensywnie na początku ostatniego sezonu „Hannibala” – po rozdzierającym finale drugiej serii, z którego Will Graham wyszedł z raną ciętą brzucha, a Hannibal ze złamanym sercem.

K.C.: Musiałaś mi opowiedzieć o tych ślimakach, abym w ogóle skojarzyła rzeź w rezydencji Hannibala z intymną, niezręczną sceną w łóżku Villanelle. One są tak bardzo inne! Hannibal sobie wszystko zaplanował, równie dobrze mógłby wyreżyserować operę. Tymczasem najbardziej mroczne transgresje Eve, naszego dominującego hormonalnie ślimaka, są zawstydzająco znajome.

Przewrotność „Killing Eve” polega na tym, że to kobieta, która spędziła ostatnie dwadzieścia lat w stabilnym, heteroseksualnym małżeństwie, jest stroną wiodącą w seksualnej transgresji. Villanelle jest romantycznym dzieciakiem; to Eve otwiera ją na nowe doświadczenia, otwierając jej brzuch.

K.R.: Ślimak to przecież też pozorność ochronnej skorupy i kryjąca się pod nią podatność na zranienie. To też pewien szczególny rodzaj bliskości z otoczeniem – Hannibal karmi winniczki żołędziami i poi słodkim winem, bo przesiąkają smakiem tego, czym się odżywiają. Do tego ta nieodłączność miłości i przemocy, bliskość okupiona cierpieniem, kontakt poprzez zranienie. W „Hannibalu” to oczywiście działa tylko dlatego, że cały serial jest kolekcją obrazowych metafor, dziura w brzuchu to nie przemoc domowa, tylko figura ryzyka emocjonalnego zranienia, na jakie otwieramy się, pozwalając drugiej osobie podejść blisko, najbliżej – pozwalając się uwieść. Próbuję powiedzieć, że Hannibal i Will to po prostu para napalonych ślimaków.

No więc tak aktualnie spędzam swoje życie – snując seksualne przemyślenia o ślimakach, pisząc eseje filmoznawcze na Messengerze i znajdując zastosowania dla bezużytecznej wiedzy z podcastów.

To kiedy wpadasz do mnie na kolację?