Archiwum
14.07.2017

Niebezpieczna prędkość

Maciej Bogdański
Film

Nie mam innego wyjścia. Muszę rozpocząć tę recenzję od stwierdzenia prostego faktu: „Baby Driver” to film, na który czekałem od dawna i wobec którego miałem ogromne oczekiwania. Nie mogę się schować za pierwszą osobą liczby mnogiej i bezpiecznymi formami bezosobowymi. Ryzykowałbym nieszczerość, a nieszczerość to ponoć najgorsze, czego można się dopuścić w recenzji. Moje oczekiwania wynikały przede wszystkim z zaangażowania odpowiedzialnego za cały projekt Edgara Wrighta. To twórca jedyny w swoim rodzaju, wyjątkowy przede wszystkim w erze współczesnej kinematografii, bardzo konkretnie oddzielającej wysokobudżetowe kino gatunkowe od arthouse’owych pozycji niezależnych. Każde kolejne dokonanie Wrighta z łatwością burzyło tę granicę, zapewniając rozrywkę na najwyższym możliwym poziomie. I dlatego uważam, że „Baby Driver”, którego scenariusz Brytyjczyk napisał po raz pierwszy w całości samodzielnie, zasługuje na szczerą, niewstrzymującą się od krytyki recenzję. To obraz nakręcony z prawdziwą pasją, ambitny w swoim założeniu, dogłębnie przemyślany i pozbawiony tak częstego dzisiaj wszechwidzącego producenckiego oka, ale też – jak większość filmów – nieperfekcyjny.

Zaczyna się od cichego pisku, narastającego już podczas pojawiających się logosów producenckich. Po chwili zaczyna on mieszać się z odgłosami miasta. Widzimy samochód. Rozbrzmiewa muzyka. Pisk znika za obezwładniająco głośnym dźwiękiem elektrycznej gitary i rockowo-bluesowej sekcji rytmicznej. Już za chwilę zobaczymy napad na bank, a potem długi, szalenie ekscytujący pościg policyjny – wszystko w oprawie tej samej piosenki, „Bellbottoms” granej przez The Joe Spencer Blues Explosion. Podkład muzyczny utrzyma się przez cały seans – to on będzie dyktować tempo akcja, stanowić łącznik między poszczególnymi scenami, a nawet stanowić emocjonalne podłoże fabuły. A wszystko dlatego, że główny bohater, tytułowy Baby, od dziecka cierpi na dotkliwe szumy uszne. Swoją przypadłość zagłusza, słuchając bez przerwy muzyki na iPodzie – a że do tego jest znanym nam dobrze z kina „Kierowcą”, zajmującym się przewozem przestępców z i na miejsce zdarzenia, cały film staje się muzycznym kinem akcji, pędzącym na złamane karku przez ulice Atlanty w rytm rockowej muzyki.

Pierwsze sceny dosłownie wbijają w fotel. Misternie skonstruowana scena pościgu może spokojnie stać w jednym szeregu z najlepszymi, z „Francuskim łącznikiem” i „Żyć i umrzeć w Los Angeles” na czele, a jednocześnie zapewnia ona wrażenia zupełnie odmienne od wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej. Następujące później napisy początkowe to kolejny pokaz filmowej maestrii – nakręcony w jednym ujęciu spacer Babiego przez miasto jest naszpikowany skrzętnie poukrywanymi detalami, które odnaleźć można dopiero po kilku seansach. Wright nie zgubił ani krztyny swojej wizualnej wirtuozerii – nadal jak nikt inny potrafi kierować uwagą widza, nadal z nawiązką wynagradza najczujniejszych widzów i w końcu nadal konsekwentnie wykorzystuje wizualny humor, który w dzisiejszych, opartych głównie na dialogach, komediach zdaje się niemalże zupełnie nieobecny. Pierwsza połowa filmu mija więc w przyjemnym, skocznym rytmie eksperymentalnego rzemieślnictwa najwyższej klasy. Jest zabawnie, ekscytująco, oryginalnie i z polotem – w fotelu siedzi się z promiennym uśmiechem na twarzy.

Problemy zaczynają się gdy na pierwszy plan zamiast formy wysuwa się fabuła. „Baby Driver” nie opowiada przesadnie skomplikowanej historii – to klasyczna opowieść o porządnym facecie uwikłanym w brudne sprawy, próbującym uciec od kryminalnego życia i znaleźć odkupienie za grzechy, wypełniona kolorowymi osobowościami z przestępczego półświatka i doprawiona adekwatnym wątkiem miłosnym (w tym przypadku wysuwającym się niemalże na pierwszy plan). Tym bardziej dziwi, że zdarzają się tutaj dosyć poważne luki logiczne, które Wright, znawca kina gatunkowego, powinien z łatwością wyłapać. Narasta też dosyć niepokojące poczucie, że decyzje bohaterów wynikają z wymagań fabuły, a nie ich przekonań czy charakterystyki. Najbardziej cierpi na tym postać grana przed Jamiego Foxxa, którego osobowość „szalonego” gangstera zdaje się dopasowywać do potrzeb historii, wymagającej raz na jakiś czas przeszkody na drodze protagonisty do celu. Co prawda cała konstrukcja „Baby Drivera” sprawia, że nie mamy czasu się nad tymi wadami pochylać – kolejna rozbuchana scena akcji goni kolejną, a nawet w momentach przestoju serwuje się nam tutaj obezwładniającą liczbę atrakcji, ale pewien niesmak jednak pozostaje, przede wszystkim dlatego, że oprócz tego film Wrighta jest tak skrupulatnie dopracowany. Nie ma tutaj ani jednego ujęcia, które byłoby niepotrzebne i ani jednej sceny, w której nie wykorzystano sprytnego wizualnego pomysłu. Przy obcowaniu z tak przemyślaną, niemalże matematyczną konstrukcją niedostatki o wiele bardziej rzucają się w oczy.

Niestety wada ta potrafi w dość znaczący sposób ograniczyć przyjemność płynącą z seansu. „Baby Driver” to film zrodzony z pasji i choć nieprzesadnie odkrywczy w dziedzinie fabularnej, wciąż wypełniony charakterystycznym dla reżysera podtekstem emocjonalnej wrażliwości. Relacja głównego bohatera z Debrą, poznaną w restauracji dziewczyną, ukazana jest z odpowiednią swobodą i szczerością (wykorzystując też przy okazji wiele tropów charakterystycznych dla klasycznego kina hollywoodzkiego), a podróż Babiego w kierunku wolności i normalnego życia nie ogranicza się do prostej ucieczki od problemów i schematycznego „rozpoczęcia od nowa”. W kontekście całej opowieści te elementy nie działają jednak tak, jak powinny, grzęznąc w nieścisłościach i wizualnym przesycie. Najlepiej sprawdzają się za to poszczególne sceny filmowe – zwłaszcza te przypominające o tym, jak muzyka może zmienić nasze postrzeganie świata, dodając kolorytu do każdej banalnej czynności dnia codziennego. Spacer po kawę, dowożenie pizzy, a nawet robienie kanapki z masłem orzechowym stają się w „Baby Driverze” ekscytującymi rytmicznymi majstersztykami, które najbardziej zapadają w pamięci po zakończonym seansie.

Reakcja krytyków na nowy film Wrighta, choć cieszy mnie, że pozytywna, wydaje mi się nietrafiona. Każda recenzja zdaje się skupiać bardziej na postaci reżysera i jego charakterystycznym stylu niż na konkretnym obrazie, z którym mamy do czynienia. Trudno nie cieszyć się z oryginalnego, nakręconego w ramach własnej wizji kina popularnego, zwłaszcza takiego stworzonego przez twórcę, który dopiero co został odsunięty od dużego projektu przez ekstrawagancję artystyczną (dwa lata temu jego wersja „Ant-Mana” została dokończona przez Peytona Reeda), ale nie można zapomnieć, że obiektem recenzji zawsze pozostaje samo dzieło. Oczywiście „Baby Driver” to wciąż obraz jak najbardziej godny polecenia – pomimo swoich wad, przyciąga do ekranu i zapewnia odpowiednią dawkę niegłupiej rozrywki. W kontekście całej filmografii to jednak jeden z gorszych filmów Wrighta i na pewno najbardziej nierówny z nich. Ale jeżeli ktoś jest gotowy dać się porwać powalającej prędkości, z jaką Baby wykręca kolejne samochodowe piruety, być może nie stanie to na przeszkodzie do poczucia pełnego usatysfakcjonowania. I życzę tego z całego serca – nie da się w końcu zaprzeczyć, że autorskiego kina gatunkowego potrzeba nam dziś jak najwięcej.

 

„Baby Driver”
reż. Edgar Wright

premiera: 7.07.2017