Najnowsze dzieło Roya Anderssona to najsmutniejsza komedia świata. „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu” po roku od otrzymania Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji wszedł wreszcie na rodzime ekrany. Największą wartością tego filmu jest umiejętność nieoczekiwanego łączenia powagi z absurdem, filozoficznej refleksji z komizmem. Nieustannie przy tym „Gołąb…” zadziwia i pobudza intelektualnie, wykorzystując jednocześnie oszczędne środki filmowe.
„Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze”, mówią kolejne postacie do słuchawki telefonu, choć ich mowa ciała wyraża całkowicie coś innego. Ukazana przez Anderssona szara rzeczywistość przepełniona jest smutkiem i bezczynnością, jakby znajdowała się w stanie permanentnego rozkładu. Snujące się bądź wręcz znieruchomiałe postacie mają niezdrową, szarobladą cerę, mówią wolno i niepewnie niczym ludzkie zombiaki. Twórca starannie podkreśla i celebruje klimat stagnacji. Film, podobnie jak poprzednie dwie części „trylogii o człowieczeństwie” („Pieśni z drugiego piętra” i „Do ciebie, człowieku”), zbudowany jest z króciutkich scen, luźno przeplatających się ze sobą. Każda z nich powstała w jednym długim, statycznym ujęciu. W kadrze natomiast znajdują się znieruchomiałe ludzkie figury (bo trudno mówić tu o bohaterach z rozwiniętą psychologiczną głębią), na twarzach których rysuje się ból istnienia.
Co w tym śmiesznego? W pierwszym momencie trudno wyksztusić z siebie choćby najmniejsze parsknięcie. Wielu z pewnością będzie miało z tym problem do końca, bo serwowany humor jest bardzo specyficzny – na granicy groteski, czerpiący z poetyki absurdu. Przyglądamy się między innymi perypetiom smutnych sprzedawców śmiesznych gadżetów (wampirzych zębów w dwóch wariantach długości, torebeczki śmiechu i maski Wujka Ząbka), których nikt nie chce kupować, obłapianego przez instruktorkę młodego tancerza czy staruszka, który przychodzi od 60 lat do małego baru. Filmowa rzeczywistość Anderssona cierpi przede wszystkim na niedostatki humoru – branża rozrywkowa w przedstawicielstwie dwóch smutnych agentów sprzedaży handluje przebrzmiałymi atrakcjami, ich klientom jednak bardziej niż do śmiechu bliżej jest do dna rozpaczy, gdyż doznają ciągłych i dotkliwych życiowych porażek.
Wydobycie humoru z tego pochodu beznadziei zakrawa wręcz na gest rewolucyjny. Humor u Anderssona nie wynika z potrzeby wyśmiania kogokolwiek, nie jest też czczą rozrywką czy atrakcyjną błyskotką, lecz ma raczej charakter współodczuwający; ma swój głęboki, pierwszorzędny cel, wynikający z filozoficznego przemyślenia ludzkiej kondycji, którą twórca zajmował się w ostatnich filmach. Siłą „Gołębia…” jest ideowa spójność, która konsekwentnie przekłada się na minimalistyczną formę. Śmiech, smutek i szarobura, atroficzna strona wizualna filmu w zadziwiający sposób dopełniają się, kreując rzeczywistość nie tylko przekonującą, ale przede wszystkim spójną intelektualnie, bo dzieło Anderssona to rzadki przypadek kina filozoficznego, pozbawionego jednak nadęcia i elitaryzmu.
Andersson jest pesymistą, przedstawia rzeczywistość w nieatrakcyjnych barwach, a człowieka jako ofiarę banalnej codzienności, w której rządzi samotność, wzajemne niezrozumienie i poczucie życiowego niespełnienia. Śmierć przychodzi znienacka – bez zbędnej celebry – by pozostawić nasze życie niedokończonym. Miłość manifestuje się jedynie poprzez zazdrość, odrzucenie i wzajemne ranienie. Przyjaźń natomiast kończy się kłótnią i płaczem. Reżyser, zmuszając nas do śmiechu, obdarza tym, czego nie odkryli jego bohaterowie. Odsłania absurd istnienia, codziennej krzątaniny, wielkich czynów, przeszłości i teraźniejszości oraz kulturowych konwenansów. Śmiejąc się z nich, odziera je z grozy i odbiera im niesłusznie przydawaną powagę.
Zamierzona sztuczna rzeczywistość tego filmu niepokojąco często przypomina świat realny – wykorzystując to, co najbardziej powszechne w życiowym doświadczeniu każdego z nas, Andersson wskazuje na uniwersalizm dokonanego przez siebie opisu ludzkiej kondycji. By wydobyć się z szarości beznadziei, należy ulec nieoczywistemu humorowi Anderssona, który stara się dzięki niemu wyzwolić nas z permanentnego weltschmerzu. Niemniej z czasem absurdalność komizmu ustępuje niepokojącej refleksji filozoficznej. Choć podczas seansu można, a nawet dla własnego dobra należy się śmiać, to podczas napisów końcowych będzie o to bardzo trudno.
„Gołąb…” jest niecodziennym przykładem filmu intelektualnego, mającego ambicje przeprowadzenia pogłębionej refleksji nad sprawami najważniejszymi, całkowicie pozbawionego nieznośnej pretensji. Nadmierna powaga rozbrajana jest śmiechem, który jednak nie posiada charakteru eskapistycznego i katartycznego – od niczego nie uwalnia, nie daje wytchnienia, lecz jedynie obdarza płochą nadzieją, której jednak należy kurczowo się chwycić.
„Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”
reż. Roy Anderson
premiera: 07.08.2015