Archiwum
23.12.2013

Nie ma drugiego takiego miejsca, jak Manila

Maria Delimata
Literatura

„Eli, Eli” Wojciecha Tochmana i Grzegorza Wełnickiego to skomplikowana gra, którą autorzy nieustannie prowadzą z czytelnikiem. Reportaż, którego niezbywalną część stanowią fotografie Wełnickiego, opowiada przede wszystkim o mieszkańcach Onyxu – ulicy w Metro Manili, stolicy Filipin, przez wielu uważanej za jedno z najtrudniejszych miejsc do życia na świecie. Bohaterowie przedstawieni w książce to przede wszystkim mieszkańcy manilskich cmentarzy – schorowani, zapomniani przez świat nędzarze.

Każdy rozdział tej opowieści poświęcony jest innej osobie, którą reporterzy spotkali w trakcie swojego pobytu na Filipinach. Niedożywione, najczęściej osierocone dzieci, pracownicy junk shopu, kobieta, która swoje dziecko prawdopodobnie urodzi na jednym z grobów, morderca czy Josephine, „kobieta z perłą” – cierpiąca na rzadką chorobę skóry.

Należy przyznać, że Tochman mistrzowsko wyłapuje szczegóły, wszelkie niuanse historii – zapewne w bardzo krótkim czasie posiadł wiedzę, którą nie sposób odnaleźć wyłącznie w książkach. By ją zdobyć, trzeba bowiem spędzić szereg godzin na uważnej rozmowie, cierpliwie wysłuchać każdego, kto będzie chciał podzielić się swoją opowieścią. Przykładem tego jest bez wątpienia sposób, w jaki autor opisał bardzo dobrze znaną na Filipinach, lecz niekoniecznie za granicą, historię Suzette – Filipinki, która oskarżyła o gwałt amerykańskiego żołnierza.

Opis Tochmana i jego komentarze do fotografii Wełnickiego nie ograniczają się tylko do jednostkowych historii rozmówców. Umieszczone bowiem zostały one w szerszej perspektywie, by pokazać czytelnikowi, jak naprawdę wygląda życie na Filipinach, na czym polega skomplikowana, postkolonialna historia tego kraju. Ale Tochman idzie o krok dalej – rozpętuje burzę nad kwestią prawa fotografa (czy reportera) do przedstawiania ludzkiego cierpienia. Tochman twierdzi, że „odpowiedzialne jest spojrzenie, czy raczej oko, które przetwarza wszystko, na co patrzy. Oko widza. Ale wcześniej oko fotografa, oko obiektywu. Fotograf jest niewinny?”. Oczywiście oko fotografa też nie jest niewinne, ale podczas lektury rodzi się pytanie: czy mimo tych wątpliwości czytelnik i tak szuka wyższego celu, poniekąd usprawiedliwienia dla pracy Wełnickiego i Tochmana? Co więcej, czy na kartach tej książki nie przewija się ich prywatna potrzeba znalezienia sensu w wykonywaniu zawodu reportera?

„Bieda jest fotogeniczna” – stwierdza Tochman, przytaczając znakomite przykłady z długiej historii fascynacji ludzi Zachodu tym, co inne, chore, brudne, obłąkane. „Nie tylko w Europie, ale i w ojczyźnie Susan Sontag: ogrody aklimatyzacyjne, lunaparki, cyrki, kabarety, trupy objazdowe, wystawy kolonialne, etniczne wioski, baseny, wybiegi, klatki. Ludzkie zoo nie zamknęły się wcale z początkiem XX wieku, ale w jego drugiej połowie. Ostatnia wystawa kolonialna: Bruksela 1958, kiedy Belgia wciąż była kolonialną metropolią. (Przy okazji warto odnotować, że belgijskie place i ulice do dzisiaj noszą imię Leopolda II – króla Belgów, odpowiedzialnego za śmierć dziesięciu milionów Kongijczyków)”. „Eli, Eli” staje się kolejnym, w istocie bardzo ważnym głosem w dyskusji na temat mrocznej potrzeby przypatrywania się temu, co „gorsze” czy biedniejsze, czego przykładem są „True Manila”, opisane przez Tochmana wycieczki dla zachodnich turystów.

Pierwsza podróż Wełnickiego była związana z próbą uporania się z traumą po śmierci ojca: „chciałem być sam, gdzieś w najgorszym miejscu na świecie, mówię do kumpla, wpisz mi to w Google’a, no i wyskoczyła nam Manila, cmentarze…”. Później, w istocie przez zbieg okoliczności, na jego drodze pojawił się Tochman. Jednym z celów ich wspólnego reportażu jest bez wątpienia próba zdrowego wstrząśnięcia czytelnikiem, wybudzenia go z leniwego snu, otwarcia oczu na ludzkie nieszczęście. Co więcej, z książki wynika też, że obydwaj nie tylko wykonywali swoją pracę, lecz starali się nieść realną pomoc tym, których spotykali (choć nie zawsze osiągali zamierzony efekt, o czym świadczy historia Mariano Sy Chua). Trudno jednak znaleźć wystarczająco dobrą odpowiedź na pytanie, czy Tochman i Wełnicki przypadkiem nie robią tego samego, co sami krytykują – czy „Eli, Eli” nie jest kolejnym pokazem freaków, tak perwersyjnie interesującym dzięki przedstawionym w reportażu problemom?

Jako czytelnicy powinniśmy zawierzyć reporterowi i wizji, którą przedstawia w swojej relacji. Na tym wszak polega autorsko-czytelniczy pakt wpisany w ten gatunek – wierzymy, że to, o czym czytamy, rzeczywiście tak wygląda. W przypadku opisanych w „Eli, Eli” historii mieszkańców manilskich cmentarzy będziemy raczej zdziwieni, może zakłopotani tym, jak trudne jest życie w slumsach, jednak nie będziemy zapewne podważać wiarygodności tych opowieści. Wiele podobnych może przytoczyć każdy, kto spędził trochę czasu w Metro Manila, lecz nie zaszył się w pięciogwiazdkowym hotelu w dzielnicy Makati albo Malate. Mimo to kredyt zaufania autorki tej recenzji wyczerpuje się w momencie, w którym Tochman wykracza poza opis życia na Onyxie, a stara się przedstawić Filipiny czytelnikowi w szerszej perspektywie. Nie oznacza to, że jego obserwacje są całkowicie mylne czy wręcz kłamliwe – jednak w tych syntetycznych opisach można natrafić na zbyt wiele uproszczeń i nieporozumień. Tochman zdaje się jednak nie doceniać specyfiki Metro Manili, która jest wprawdzie jednym z najbardziej przewrotnych miejsc tego kraju, lecz bynajmniej nie stanowi o obliczu „całych Filipin”. Fakt ten dziwi jeszcze bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, z jaką precyzją i empatią autor opisał historie mieszkańców Onyxu.

Tochman pisze, że „nikt na Filipinach nie ma pretensji o kolonializm. Rzadko ktoś o tym głośno rozmawia, publicznie debatuje. Trzeba by się zmierzyć z własnym wstydem i upokorzeniem? Z własną kolaboracją, konformizmem, tchórzostwem?”. To bardzo odważne zdania, nie mające jednak pokrycia w faktach. Autor zdaje się unieważniać głos tych, którzy przez dziesiątki lat nie bali się mówić o problemie tak hiszpańskiej, jak i amerykańskiej kolonizacji – wprost i bez ogródek. Rzecz jasna, trzeba mieć szczęście, by usłyszeć o tych osobach, spotkać je i zobaczyć na ich ciałach blizny po przypalaniu papierosami – szczególnie w metropolii, w której liczba mieszkańców odpowiada mniej więcej jednej trzeciej liczby mieszkańców całej Polski. Filipińczycy aż zbyt dobrze są świadomi swojej postkolonialnej tożsamości, tylko czym innym są intelektualne, nawet głęboko politycznie zaangażowane dyskusje, czym innym zaś potworna machina zwana systemem, z którego niepokornym trudno wyjść z życiem.

Jeśli racja leży po stronie reportera, że „nikt nie chce tego pokazywać”, co powinniśmy zrobić z takimi filmami jak „Kinatay” czy „Lola” (kilka lat temu wyświetlanymi też w Polsce)? Oczywiście, to kino bardziej wyrafinowane i mniej chwytliwe niż ckliwy melodramat emitowany wieczorową porą w GMA (najpopularniejszej filipińskiej stacji telewizyjnej).

Powiedzmy to otwarcie: Filipiny są nie tylko „brudne” i biedne. Są też skorumpowane, są rasistowskie. Ale w dalszym ciągu jest to wyłącznie jedna strona medalu. Trudno bowiem zrozumieć ambiwalentne postrzeganie „negro” i „mestizzo”, jeśli nie uświadomimy sobie kilkusetletniego, kolonialnego procesu dzielenia społeczeństwa na odrębne kasty tworzące się według odcienia skóry jego członków.

Dobrze, że Tochman nie boi się pytać o to, dlaczego częściej mówi się o „amerykańskim wpływie” niż o „drugiej kolonizacji”. Brakuje tu jednak choć najmniejszej próby rozwikłania tej kwestii – bo jak przyznaje wielu Filipińczyków: „filipińskie mózgi zostały wyprane w amerykańskim proszku” (wolne tłumaczenie z tagalog); bo kolonizator, który buduje uniwersytety, zawsze będzie lepiej postrzegany niż ten, który każdego dnia gwałcił „brudaski”, „za głupie” przy tym na to, by pozwolić im na edukację.

Według autora na Filipinach „angielski wdarł się w filipiński język tagalog i kompletnie go zdewastował: mało kto mówi tu czystym angielskim, ale i mało kto czystym tagalog. Powstał nowy język-śmietnik: Taglish”. Jest to jednak prawdą wyłącznie w przypadku Metro Manili, nie całych Filipin. W „Eli, Eli” zabrakło miejsca, by podkreślić, że tagalog jest również „językiem kolonizującym”, o czym z odwagą mówią mieszkańcy Visayas czy Mindanao.

Podobnie przedstawianie Filipin jako kraju wyłącznie katolickiego odsuwa na bok istniejące dziesiątki innych wyznań. Szczególnie ciekawie zapowiadał się rozdział jedenasty, w którym pojawia się problem krzyżowań, odbywających się corocznie w jednej z wiosek prowincji Pampanga – tym bardziej, że temat podejmuje jeden z twórców warszawskiego Instytutu Reportażu. To, co czytamy, bardziej jednak powiela relacje dostępne w Internecie, w turystycznym dodatku do gazety, w krótkiej migawce programu telewizyjnego na dzień przed Wielkanocą. Nie ma tu mowy na przykład ludziach, którzy dokonują panaty bez obecności zachodnich kamer. Tochman najwidoczniej pominął postkolonialne skomplikowanie sytuacji religijnej – gdyż akcie krzyżowania w Filipinach nie chodzi tylko o katolicyzm, lecz także o animizm czy wierzenia prekolonialne, coraz częściej wyłaniające się z zapomnianych zakamarków historii.

Wydaje się, że każdy, kto chce pisać o Filipinach, ma do wyboru jedynie dwie ścieżki – albo opis rodem z katalogu turystycznego („raj na ziemi”, białe plaże i tanie drinki popijane pod palmami), albo pokazanie najbardziej mrocznej, bezdusznej i przerażającej (przede wszystkim dla Europejczyków) twarzy tego kraju. W dalszym ciągu brakuje jednak reportera, który postarałby się pokazać to, co znajduje się pomiędzy obiema skrajnościami – życie „przeciętnych” Filipińczyków, choć zapewne nie spodobałoby się to lokalnym oficjelom i nie zapewniłoby mrożących krew w żyłach historii, jak barykadowanie się w hotelu przed nasłanymi mordercami.

Bez wątpienia Tochman i Wełnicki wykazali się olbrzymią odwagą, a zarazem znakomitym warsztatem (foto)reporterskim. Z uwagą wysłuchiwali historii tych, o których istnieniu większość wolałaby zapomnieć, którzy nie pasują do wizji metropolii szklanych drapaczy chmur. Bezkompromisowo opisali przemoc, wykorzystywanie seksualne i wszelkie przejawy irracjonalnej wręcz niesprawiedliwości społecznej. Z drugiej jednak strony – i to wydaje się najpoważniejszym mankamentem książki – zbyt łatwo dali się złapać w pułapkę „opisania Filipin”, upraszczając lub pomijając istotne szczegóły, nie dostrzegając złożoności przedstawianych problemów. Filipiny to nie tylko „kraj wyspiarski” – to też osobna wyspa Azji Południowo-Wschodniej, odcięta, inna, choć również chłonna niczym gąbka. Na kilkudziesięciu wyspach tego archipelagu – którego nie można postrzegać jako monolitu – ludzie używają blisko setki języków i dialektów, mają odrębną kuchnię, kultywują zupełnie inne tradycje. Choć pewnie to właśnie Metro Manila – przez wpisaną w jej duszę perwersję – będzie zawsze najbardziej kusząca dla tych, którzy chcą stworzyć poruszający reportaż. Jak słyszymy w ironicznej piosence zespołu Hotdog: „nie ma drugiego takiego miejsca, jak Manila”.

Wojciech Tochman, „Eli, Eli”
fot. Grzegorz Wełnicki
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2013

alt
Fot. Grzegorz Wełnicki