Żrąca czerwień sztucznej krwi na szyi protagonistki i kojący błękit ogrodowego basenu – ten kolorystyczny kontrast tworzy ramy dla nowego filmu Nicolasa W. Refna. Chciałoby się rzec: obrazu spełnionego, który po manierycznym, pełnym rozedrgania, a może po prostu słabszym „Tylko Bóg wybacza” przełamie deficyt twórczej formy. Jednakże canneńskie wojaże Duńczyka po raz kolejny osiadają na mieliznach. To dziwne jak na człowieka, który kino powinien wciągnąć nosem.To niepodobne do autora, który nie tyle filmową, ile swoją artystyczną fantazją zapisał się pośród najgłośniejszych współczesnego kina.
Rozpoczyna się w lofcie na przedmieściach Los Angeles. Pośrodku scenografia: kwiecista tapeta, kanapa retro, lustrzana podłoga. I ona: Jesse (w tej roli zjawiskowa Elle Fanning), która marzy o karierze topmodelki. Krucha i wrażliwa nastolatka trafia do miasta aniołów, gdzie ciągną dziewczyny z niewielkimi możliwościami i przerośniętymi ambicjami. Choć nazywana przez rozhisteryzowane konkurentki świeżym mięsem, bohaterka szybko otrzymuje przepustkę na sam szczyt branży glamour. Podpisuje kontrakt z prestiżową agencją modelek, zamyka pokaz kolekcji wielkiego projektanta, trafia na prywatną sesję fotograficznego guru. Ale nie ma czemu się dziwić – w końcu Jesse to naturalnie czysta istota, która zdaje się mieć w sobie „to coś”. I jak podkreśla jej protektor: „pośród tych wszystkich dążących do doskonałości jesteś jak diament w worku szkła”.
Nietrudno zatem odczytać „Neon Demon” jako klasyczny manifest na temat idei piękna. Zamiast błogosławieństwa jest przekleństwo. A także pretekst do bezwzględnego żeru trzech modelingowych wiedźm, które profanują młodzieńczą niewinność. Ale jest w tej podskórnej korespondencji z tematem Daniela Aronofsky’ego („Czarny łabędź”) czy Madsa Matthiesena („Modelka”) jeszcze coś innego: podbudowa krwiożerczego światka mody, koncepcją życiodajnego, a zarazem niebezpiecznego miasta. Wszak tytułowym, neonowym demonem jest samo LA. Miasto, które po zapadnięciu zmroku kompletnie zmienia swoje oblicze; z mrocznych zaułków rusza na krwawe łowy, aby jednym haustem pochłonąć młodą zwierzynę.
Powiedzieć, że od czasów Pushera zmieniło się wszystko, to nic nie powiedzieć. Grubo ciosany dresiarz, w którego wcielił się Mads Mikkelsen, został zastąpiony przez enigmatycznego Ryana Goslinga, a sam reżyser dokonał przewartościowania swoich poszukiwań – z kina pragnącego podążać ścieżką społecznego zacięcia do wizualnie hipnotyzującego spektaklu zmysłów. Tym samym Refn za sprawą konwencji odwołującej się do kina klasy B, jakim obdarzył „Drive”, trafił do grona pupilków canneńskiej socjety. W tym roku stanął na czerwonym dywanie po raz trzeci, a ciągnąca się za nim sława ojca krwawego kaskadera w Chevy Malibu plasowała go od początku w gronie faworytów konkursu głównego. A jednak, mimo kredytu zaufania, którym został tak szczodrze obdarzony, Refn idzie na pewien kompromis: ugodę z własną twórczością.
Mamy zatem kolejny triumf formy nad treścią. Sztuka dla sztuki? A może inaczej: parada pycha dla wyniesienia pod niebiosa swojej osoby. Marka NWR – bo właśnie tak od teraz należy tytułować reżysera – po raz kolejny pozwala sobie na upojenie. Tu autor „Drive” pozostaje zresztą wierny swojej stylistyce, zarzuca fabularną logikę na rzecz narcystycznej natury estety. Rozsmakowuje się w surrealistycznych kadrach i koszmarach sennych. Pulsujące światła stetoskopowe, zdobiące odrealnione przestrzenie LA, przecinają sznurki tej z pozoru uporządkowanej scenografii: sterylnych studiów zdjęciowych, okrytych tajemnicą wybiegów czy przestronnych willi gdzieś przy Mulholland Drive. To wszystko działa na poziomie sfery wizualnej, nieskazitelnej formy, do której Refn zdążył nas przyzwyczaić. Trudno z początku jednoznacznie rozstrzygnąć, czy „Neon Demon” to jeszcze przejaw geniuszu opartego o mitologiczną symbolikę i zgrabną żonglerkę kontrastami, czy też garść nietrafnych bon motów zawieszonych gdzieś na poziomie filmowej grafomanii, wprowadzanych na granicy patosu i kiczu, autoparodii i pseudoartystycznego samogwałtu.
Wszelkie wątpliwości rozwiewa sam oskarżony. Refn podkreśla w wywiadach, że „chciał zrobić horror dla nastolatek”. Jednakże nijak ma się to do elementów konwencji gore, na które młodzi widzowie podczas monologu Jesse czy kulminacyjnej sesji zdjęciowej reagują śmiechem i kąśliwymi uwagami. Reżyser oczywiście szybko odbija piłeczkę: „Nie przeżyłem niczego lepszego niż reakcje publiczności podczas finałowej sceny. Ludzie zrozumieli, o co mi chodzi: śmiali się, klaskali”. Tyle że w akcie desperacji tłumaczy się każdy winny. Bo w istocie co z tego, że „Neon Demon” mierzi, profanuje, a finalnymi sekwencjami przewraca nasze bebechy do górny nogami, by wywołać poczucie obrzydzenia? Wreszcie co z tego, że bohaterowie – notabene część z nich fantastycznie obsadzona – po prostu są: krzątają się po ekranie, raz po raz zderzając się z kolejnymi fetyszami wyrachowanego Duńczyka? To kino reprezentujące sobą niewiele; pretensjonalne, żenujące, a na domiar złego zimne niczym ciało dziewczyny, które na naszych oczach staje się obiektem nekrofilii. Wydaje się, że świat modelingu w tej wykalkulowanej puencie już dawno wyzionął ducha. Szkoda tylko, że kino niepokornego Refna zaczyna trącić równie nieprzyjemną wonią padliny.
„Neon Demon”
reż. Nicolas W. Refn
premiera: 22.07.2016