„Noc żywych Żydów” powinna stanowić przestrogę dla autorów powieści, że igranie z literacką tandetą nie poparte odrobiną bożej iskierki może nie zakończyć się happy endem. W żadnym sensie.
Zacznę odważnie: pewnie gdyby Igor Ostachowicz nie był pracownikiem Kancelarii Rady Ministrów, o jego książce „Noc żywych Żydów” nikt by nie usłyszał. Ja dowiedziałem się z gazet. To zawsze jest ciekawy temat newsowy – państwowy urzędnik parający się literaturą, a do tego poruszający kwestię żydowską. Aż się prosi, by popatrzeć na powieść Ostachowicza przez pryzmat spełnienia standardów politycznej poprawności i tak przed premierą patrzyli na nią dziennikarze. Zwłaszcza że już sam tytuł, w którym przemieszano poważny temat (u nas kwestia żydowska zawsze jest poważna) z pulpowymi kliszami, wydaje się kontrowersyjny – nie mówiąc o okładce, na której stylizowana na wizerunek Hitlera trupia czaszka została wpisana w gwiazdę Dawida. Sama powieść nie jest jednak skandalizująca. Ostachowicz wkłada kij w mrowisko, ale niezbyt głęboko. Właściwie tytuł i okładka to wszystko, co może szokować.
Fabuła „Nocy żywych Żydów” jest wyraźnie przegięta (w stronę od realizmu do groteski), a postaci – nieco przerysowane i ukazane dość sztampowo. Główny bohater to absolwent wyższej uczelni, zajmujący się na co dzień pracą fizyczną w branży budowlanej. Mimo posiadania niewykorzystywanego zawodowo uniwersyteckiego wykształcenia, mentalnie bardziej przypomina Silnego z „Wojny polsko-ruskiej” niż sfrustrowanego inteligenta pokroju Adasia Miauczyńskiego. Jego konkubina funkcjonuje w utworze pod pseudonimem Chuda, jest uzależnioną od Internetu wegetarianką i lewacką aktywistką, której zdarza się zapraszać do domu dziwne indywidua – jak Fakir, w dalszej części powieści przemieniony w diabła. Jest też kochanka głównego bohatera, jej ojciec emeryt i oczywiście nieumarli, tytułowi żywi Żydzi z getta, błąkający się po zaświatach i w tajemniczy sposób przybyli do XXI-wiecznej Warszawy (między innymi dziewczynka Rachela, zwana z amerykańska Rejczel, oraz jej ojciec-bojownik). Pamiętająca dramatyczne wojenne wydarzenia stolica to w sumie jedna wielka krypta. Wraz z Żydami w mieście pojawiają się nieumarli hitlerowcy ze swym kurduplowatym szefem oraz niejakim Fritzlem niemiłosiernie gwałconym przez kolegów (bo nie mogło zabraknąć aluzji do współczesności). Schemat fabularny jest czytelny i nie wykracza poza opowieści o zombie, w których bohaterowie muszą w ten czy inny sposób, w tym czy innym sensie odeprzeć atak nieumarłych. Glazurnik (główny bohater), Chuda i reszta staną oczywiście po stronie Żydów przeciwko Niemcom i pomogą im powrócić do zaświatów.
Co właściwie chce powiedzieć Igor Ostachowicz? Wcale niegłupie rzeczy. Że „narodowe wyrzuty sumienia” dotyczące Żydów są głęboko zakorzenione w mentalności Polaków, nie dają spokoju. Że w polskiej „narodowej świadomości” ciągle toczy się walka o Żydów i wymaga ona nieustannego odpowiadania na pytanie, po czyjej jesteśmy stronie. Że narracje o wydarzeniach historycznych (i w ogóle wyobrażenia świata) nierzadko funkcjonują w ludzkiej świadomości w formie pulpowej fantasmagorii. „Narodowa wyobraźnia” i wyrzuty sumienia są kształtowane przez historyczne narracje, podręcznikowe przekazy na temat gett, powstań i obozów, ale także przez utwory kultury masowej, której twórcy potrafią umiejętnie sterować uczuciami widza czy czytelnika. Popkulturowe wizje stanowią właściwą materię, w której wyrażają się ludzkie lęki, i dają możliwość przystępnej wizualizacji dziejowych tragedii, pomagają tworzyć personifikacje wyrzutów sumienia, a także innych pojęć, takich jak abstrakcyjne zaświaty wraz z ich mieszkańcami. Rozbuchany spektakl, w jaki zamienia się powrót Żydów-zombie, może też służyć oswojeniu kołaczących w świadomości niewygodnych faktów. Mieszkańcy getta ukazani w efektownej popkulturowej narracji nie są aż tak groźni dla dobrego samopoczucia. W końcu to żywe trupy, które w jakiś sposób trzeba odsunąć od świadomości. Najlepiej pomóc im w ostatniej walce przeciwko nazistom. I wszystko gra?
Ostachowicz prowokuje do analiz takich jak powyższa, refleksja nad narodowym sumieniem i jego osadzeniem w medialnych przekazach w „Nocy żywych Żydów” niewątpliwie się pojawia. Ale to pojawienie się nie jest wsparte przekonującą literacką formą – i nie chodzi o samą pulpową konwencję oraz jej adekwatność. Nie ma nic niestosownego w wykorzystaniu takiego sposobu opowiadania. Jednak książka Ostachowicza pozostaje na poziomie niezbyt udanego żartu, który miał być w założeniu wyrafinowany. To, co autor tworzy, jest tandetne, męczące i sprawia wrażenie wysilonej próby pisarskiej. Można powiedzieć: opowieść jest tandetna, bo mówi między innymi o tandetności zbiorowych wyobrażeń, regulowanych na przykład przez hollywoodzkie produkcje marnej klasy. Upraszczając: forma odpowiada treści. Tyle że przy utworach po prostu słabych literacko, mimo wszystko rażących zadęciem i pretensjonalnych, w których autor chce wymusić na czytelniku choćby lekki śmiech z nieświeżych dowcipów, napisanych tak nieporywająco, że trudno przebrnąć do końca – to nie jest żadne usprawiedliwienie. Nie da się źle poprowadzonej, mało treściwej i „wydajnej” pod względem fabularnym narracji, dłużyzn oraz braku błyskotliwych pomysłów przekuć na atut. Literacki recykling – zarówno na poziomie konstruowania fabuły, jak i miejscami języka – Ostachowiczowi wychodzi niespecjalnie. Całkiem jakby autor nie umiał twórczo wykorzystać literackiej tandety, którą zebrał w swojej opowieści, i zemleć kulturowych śmieci w taki sposób, by ostatecznie zaczęły świecić własnym światłem.
Trudno mi sobie wyobrazić, że można czytać „Noc żywych Żydów” dla czystej przyjemności obcowania z dobrze napisanym tekstem literackim. Powieść nie porywa, brakuje w niej intrygujących (w jakikolwiek sposób) bohaterów, dramatycznego napięcia, komizmu. Czegokolwiek, co pozwoliłoby przetrwać lekturę. Jako karykatura „Noc żywych Żydów” jest nieśmieszna, a ponieważ operuje mimo wszystko zgranym schematem (połączenie trudnego tematu i kultury masowej) i nie zaskakuje na tym polu – również niezbyt celna pod względem literackiego obrazowania, choć zawierająca istotne myśli (to nie paradoks!). Połączenie miało być z założenia groteskowe, sama idea nie była zła, spostrzeżenia słuszne, ale zawiódł realizator, który nie przełożył tego na fabułę, postaci, wykreowany świat… Jako próba analizy świadomości historycznej Polaków „Noc żywych Żydów” jest również zbyt powierzchowna i czytelna. Miałem też poczucie, że Ostachowicz nie szanuje swojego odbiorcy, sprzedając mu żenujące dowcipy sytuacyjne. Choćby scena, w której dwóch wyrostków kradnie w supermarkecie rękę żydowskiemu chłopcu-zombie i bawi się nią podczas gonitwy – uważam ją za symptomatyczną. Nic, tylko się śmiać. Z kolei żarty słowne, jak żonglerka pseudonimami bohaterów (Ktoś Zły, KZ, Kapitan Ojciec, KO, Kojciec czy wspomniana Rejczel), są jakieś niewprawne i stanowią irytującą próbę zmanierowanego stylu. Czy tak autor wyobraża sobie literackość? Ostachowicz porusza w swojej książce istotne kwestie i nawet prowokuje do myślenia w ciekawym kierunku, ale nie kupuję takiego stylu i takiej literackości.
Igor Ostachowicz, „Noc żywych Żydów”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2012