Wydawcy mówią, że zbiory opowiadań są ryzykowną inwestycją. Istnieje przekonanie, że czytelnicy lubią długie, ładnie wydane powieści. To przekonanie prawdopodobnie można nawet udowodnić za pomocą tabelek: ilościowo, wykazem sprzedanych egzemplarzy kolejnych książek. Słupek powieści jest zazwyczaj wyższy niż słupek opowiadań. Choć i tu zadać należy pytanie: czy ryba nie zaczyna psuć się od głowy i czy zbiory opowiadań nie są po prostu mniej doinwestowane/promowane przez samych wydawców, którzy cenią pełnokrwiste narracje. Takie zamknięte koło.
Z powyższymi przekonaniami mierzy się Aleksandra Zielińska, której trzeci tytuł – „Kijanki i kretowiska” to zbiór opowiadań napisanych na przestrzeni dwóch ostatnich lat. Po dobrze przyjętym „Przypadku Alicji” i jeszcze bardziej docenionej powieści „Bura i szał” przyszedł czas na małe narracje. Formalnie małe. Albo raczej formalnie krótkie. Określenie „mała” nie pasuje do żadnej z fabuł snutych przez Zielińską.
Każde opowiadanie z „Kijanek i kretowisk” stanowi osobny byt. Cały zbiór nie jest jednak przypadkowym kolażem, zestawem przygodnych tekstów, który, po sukcesie dwóch poprzednich książek Zielińskiej, postanowił opublikować jej wydawca. Jedenaście opowiadań łączy narratorska fascynacja, którą można by opisać jako chęć opowiedzenia tego, czego nikt nie chce usłyszeć, zobaczyć. Kolejni bohaterowie, a właściwie bohaterki opisywanego zbioru znajdują się w momencie ostateczności, życiowego przesilenia, zmiany albo osobistej tragedii. Wskazanego szeregu określeń nie traktuję jednak jako wykazu wyrazów bliskoznacznych. Wszak zmiana, przez którą przechodzą kolejne bohaterki nie musi być tragiczna. Kryzys, w jakim się znajdują, może być otwarciem, ucieczką od tego, co dotychczas uwierało.
Gdyby tylko ten jeden fabularny chwyt był dominantą książki Zielińskiej, jej zbiór opowiadań można by określić mianem elementarza prostych prawd psychologicznych. Na szczęście tak nie jest. Portrety kolejnych bohaterek i bohaterów wydają się psychologicznie prawdopodobne. Retardacyjny zmysł narratorki doskonale uwydatnia to, co kluczowe w każdej fabule. Kolejne zdania równocześnie istnieją wsobnie, jako zamknięte, pełne, samodzielne wersy oraz doskonale splatają się z innymi. W tekstach zawarte są cody, które zamykają kolejne fragmenty i podkreślają narastające napięcie. Ów muzyczny chwyt Zielińska wykorzystała już we wcześniejszych książkach. Tutaj w opowiadaniu zamykającym tom doprowadza go do perfekcji. Fraza „konwalie, tojad, bieluń, blekot, szczwół” brzmi jak ostateczność, jak słowa chóru podkreślającego akty antycznej tragedii. Bezsprzecznie Zielińska ma talent do oszczędnego opisu emocjonalnych stanów swoich bohaterek. Nie wprost, nie za pomocą strumienia świadomości, lecz przy wyzyskaniu behawioru oraz kilku umiejętnie wplatanych w każdą narrację wspomnień. Bez względu na to czy narracja prowadzona jest w pierwszej, czy w trzeciej osobie. Bez względu na to czy narrator(ka) mówi do czytelników, czy do bohaterki opowiadania.
I to nie jest jednak główną zaletą opisywanego tomu. Najciekawsze są bowiem metafory albo symbole, przy pomocy których autorka oddaje to, co dla kolejnych bohaterek traumatyczne. Każda z nich mierzy się z żywiołem, z naturą. W „Kijankach i kretowiskach” przerażająca staje się bliskość natury. Zaskrońców, gron wpijających się w skórę kleszczy, atakujących komarów, muchomorów, ostrej tarniny czy kałamarnicy. Wszystkie symbolizują momenty przekroczenia. Jednocześnie są to te miejsca narracji, w których głos opowiadającej się zawiesza. Niczego nie dopowiada. Tylko od czytających zależeć będzie, jak odbiorą epilogi kolejnych opowiadań. Żaden z tekstów nie kończy się jednoznacznie. Dodatkowo, narracja skonstruowana jest w taki sposób, że każdą z historii chce się poprowadzić dalej, zrozumieć. To wymaga od czytelników podjęcia decyzji w jaki sposób odbiorą naturalizowane symbole i co zrobią z paradoksem końcowego zaprzeczenia „To w sumie też kłamstwo. Same kłamstwa. Cała piosenka jest kłamstwem. Nie, nie jest.” (s. 197). Każdy indywidualnie musi zdecydować , gdzie kończy się mimesis i zaczyna nierealność. Zielińska niczego nam nie podpowiada.
Napięcie powstaje tu między wizjami odległej i już niezrozumianej, niepojętej natury oraz kultury, która w jednym z opowiadań w postaci niszczejącego, nierentownego hotelu, w innym – tajemniczej zagłady małej społeczności, rozpada się na naszych oczach. Rozpadowi ulegają także więzi: między rodzeństwem, kochankami, małżeństwem. W to miejsce ponownie wkracza natura, która w żaden sposób nie kojarzy się z wiejską sielanką, z życiem w rytmie zmieniających się pór roku, ze zgodą na przemijanie.
Co ważne, narracje Zielińskiej wciąż wyczulone są na to, co nazwać można wątkami transformacyjnymi. Kolejne retardacje niuansują kulturowy i społeczny kapitał bohaterek i bohaterów. Wydaje się też, że wskazane wątki najczęściej stają się źródłem ironii narratorek/ów, ich uszczypliwości wobec rozwojowo pojmowanego budowania ekonomicznego i rodzinnego kapitału, zdobywania i ciągłego poszerzania wykształcenia czy spłacania zaciągniętych kredytów. Wszystko to staje w kontrze do fizycznego i psychicznego dobrostanu kolejnych bohaterek i bohaterów. Pióro Zielińskiej pozostaje uważne także w wypadku wątków płciowych. Żaden ze wskazanych zakresów nie sprowadza jej opowiadań do rangi tekstów programowych, publicystycznych.
„Kijanki i Kretowiska” pozostają pozycją, którą czyta się abiektalnie. Jednocześnie przyciąga, powoduje przyjemność, ale i odpycha. Lektura kolejnych opowiadań budzi indywidualne strachy i lęki. To moc metafor Zielińskiej. Owszem – nie wszystkie spośród jedenastu tekstów w tym samym stopniu oddziałują na czytelnika, ale zaznaczyć należy, że cechą układu tomu jest to, że teksty umieszczone wewnątrz (które budzą mniej skrajnych emocji, przy zaznaczeniu, że to kwestia empatii lub/i możliwości utożsamienia z bohar(k)ami) pełnią funkcję retardacyjną wobec pięciu opowiadań rozpoczynających oraz trzech fabuł zamykających książkę. Reasumując, „Kijanki i kretowiska” to nie wesołe Bullerbyn, to zbiór opowieści z głębin, w których pływają kałamarnice. To fabuły z lasów, w których grasują zaskrońce i rosną muchomory. To pieśni znad jezior, których pilnują grona kleszczy. To paradoksalny obraz, w którym to, co najbliższe – natura, stać się może najgroźniejsze i najbardziej przerażające. Być może jest to jakaś współczesna wersja ballad i romansów? Od nas zależy, czy czytając, zmierzymy się ze swoim strachem i zostaniemy w realności, czy uciekniemy w fantazję. Z literaturoznawczego punktu widzenia warto podjąć to wyzwanie i zagłębić się w ten dojrzale skomponowany zbiór klechd.
Aleksandra Zielińska, „Kijanki i kretowiska”
W.A.B.
Warszawa 2017