Archiwum
10.02.2011

Nasze relacje z robotami

Rozalia Wojkiewicz Paweł Szkotak
Rozmowy

Z Pawłem Szkotakiem o spektaklu „Planeta Lem” Teatru Biura Podróży rozmawia Rozalia Wojkiewicz

Najnowszy spektakl Teatru Biuro Podróży, „Planeta Lem”, którego przedpremiera miała miejsce 2 grudnia 2010 roku, powstał z inspiracji twórczością Stanisława Lema. Planeta, którą Pan wykreował w nieczynnej hali fabrycznej W5 Cegielskiego na poznańskich Ratajach, to taki „sztuczny raj”, który nas czeka?
U Lema, obok genialnego talentu przewidywania wynalazków, najciekawsza jest jego prognoza, jak będzie zmieniał się człowiek przyszłości.

W którym miejscu diagnoza Lema spotyka się z wizją Pawła Szkotaka? Międzyplanetarny żeglarz Ijon Tichy przegrywa swoje starania o uratowanie Lepniaków…
U Lema znajdujemy pewien rodzaj ostrożności czy nawet pesymizmu, jeżeli chodzi o ludzką naturę… Podzielam jego pogląd, że jesteśmy bardzo niedoskonałym gatunkiem, pełnym okrucieństwa i agresji. Z jednej strony, jest mi to bliskie, chociaż – z drugiej strony – staram się jednocześnie patrzeć na tych bohaterów z pewną czułością i pokazywać ich dobre strony. Człowiek jest z natury leniwy i strachliwy, to wszystko razem powoduje, że dosyć łatwo poddaje się manipulacjom. Są także przykłady bohaterstwa, mądrości, odwagi, pracowitości, ale są to raczej wyjątkowe sytuacje. Generalnie mamy skłonność do tego, żeby było nam dobrze i żebyśmy nie musieli dokonywać trudnych wyborów, podejmować trudnych decyzji… Chyba taki jest człowiek.

Homo-sapiens, czyli „Ohydek-szalej” – rzecze Lem w „Dziennikach Gwiazdowych”… Czy uważa Pan, że pesymistyczną wizję słabego człowieka można w jakiś sposób przełamać, przezwyciężyć? Czy Lem – a może Paweł Szkotak – ofiarowuje receptę?
Nie uważam, żeby Lem kreował wizję człowieka słabego. Owszem, pokazuje go jako istotę niedoskonałą, pełną słabości, ale nie słabą. Czasami też pokpiwa sobie z ludzi. Ilion Tichy na przykład jest bohaterem budzącym, mimo wszystko, naszą sympatię.
On nie jest słaby, on jest po prostu momentami ograniczony. Jest tylko człowiekiem. Spotyka się z nieznanym i nie potrafi tego zrozumieć. Ale z całą pewnością nie powiedziałbym, że jest to bohater słaby. Jest podróżnikiem, który napotyka nowe światy.

A Lem? Czy Pana zdaniem Lem jest pesymistą?
Uważam, że Lem jest pesymistą o tyle, o ile jest autorem ukazującym ludzkie słabości. Demaskuje ludzi, którzy nie chcą się niczego nauczyć, popełniają ciągle te same błędy – w tym sensie jest pesymistą. To, co chroni go przed popadaniem w depresyjne tony, to jego poczucie humoru. Nawet jego profetyzm zabarwiony jest ironią, w związku z czym, po pierwsze, jest mi bardzo bliski, a po drugie – łatwiejszy do zaakceptowania. Lektura Lema nigdy nie wprawiała mnie w ponury nastrój, raczej bawiła. Choć faktycznie jako gatunek jesteśmy próżni, egoistyczni i zawistni…

„Daję cywilizacji narkozę, bo inaczej by siebie nie zniosła” – notuje Lem w „Kongresie futurologicznym” – jak Pan rozumie te słowa?
Żyjemy w świecie, w którym jest zimno i ciężko, w którym trzeba pracować, zmagać się – ze sobą, z innymi ludźmi, z siłami natury. I żeby to mogło funkcjonować, każda cywilizacja wytwarza jakiś rodzaj narkozy. Myślę, że nie tylko religia może być taką narkozą, ale też kultura. U Lema ta narkoza jest mniej metaforyczna, bo jest po prostu farmakologią. Dzięki faszerowaniu tą farmakologią ludziom wydaje się, że są piękni, chociaż wyglądają fatalnie [śmiech].

Podczas naszej ostatniej rozmowy rzekł Pan: „w «Planecie Lem» bliższy mi jest, mimo wszystko, Tarantoga niż Ijon Tichy”, dlaczego „mimo wszystko”?
Myślę, że Tarantoga ma w sobie więcej ironii, cechuje go głębsze rozumienie różnych procesów, zachodzących między ludźmi, w społeczeństwie, w ich relacjach z robotami…

Ma Pan dobre relacje z robotami?
Moje relacje z robotami są na razie dość znikome, przynajmniej tak mi się wydaje… [śmiech]. Ograniczają się do samochodu, sprzętu kuchennego i do komputera, ale w gruncie rzeczy mamy z nimi do czynienia o wiele częściej, niż zdajemy sobie z tego sprawę. Myślę, że jesteśmy bardziej uzależnieni od nowoczesnej technologii, niż się nam wydaje. Nie widzimy tego, ponieważ roboty, z którymi najczęściej mamy styczność, nie mają antropomorficznych kształtów, ale tak naprawdę jesteśmy z nimi nieprzerwanie w kontakcie.

Z jakim odbiorem spotkała się „Planeta Lem”? Jak oceniła spektakl publiczność, a jak prasa? Co zaskoczyło Was w recepcji tego widowiska wśród publiczności… poza tym, że wierni widzowie wytrwali dzielnie przez 40 minut na mrozie?
Och, to było więcej niż 40 minut, to była godzina. [śmiech] Reakcje publiczności były bardzo dobre i to była dla nas wielka satysfakcja. Tym bardziej, że warunki odbioru były trudne, był trzaskający mróz. Staraliśmy się te warunki jakoś dla widzów oswoić, zadbaliśmy o koce, gorącą herbatę i grzejniki. Było na spektaklu sporo gości zagranicznych: z Europy, Syberii, Chin i to było bardzo cenne, ponieważ mieliśmy możność przekonania się, czy nasze przedstawienie będzie mogło funkcjonować również w innym kontekście kulturowym. I wygląda na to, że tak. Spektakl podobał się bardzo Chińczykom, mam więc nadzieję, że nasz wyjazd do Pekinu dojdzie do skutku. Otrzymaliśmy wiele zaproszeń do różnych krajów, wygląda więc na to, że przekaz spektaklu ma charakter uniwersalny.

A zaskoczenie w reakcjach widzów, zwłaszcza tych, którzy zadali sobie trud i przylecieli na „Planetę Lem” z różnych stron świata…
Tak, to było bardzo miłe. Sporą sprawnością w tej kwestii wykazał się Instytut Adama Mickiewicza, który zadbał o zaproszenia dla wielu gości. Przyjechało wielu naszych przyjaciół, znajomych ze świata, których się nie spodziewałem. Na przykład dyrektorka festiwalu z Syberii, nasi przyjaciele z Londynu, Brukseli, Ukrainy… I to było bardzo cenne, tym bardziej, że pochłonięci całkowicie przygotowaniami do spektaklu w warunkach ekstremalnych nie mieliśmy czasu, by zadbać o zaproszenia, ograniczyliśmy sie właściwie do informowania, że gramy. Było nam też bardzo miło zagrać w Poznaniu, bo zdarza się nam to bardzo rzadko, nadarzyła się więc niecodzienna okazja, by spotkać się z naszą tutejszą publicznością. A jeżeli chodzi o interpretacje – myślę, że spektakl został dobrze odebrany, zrozumiany mniej więcej tak, jak to zaprojektowaliśmy. Tak naprawdę to przedstawienie nie jest zanurzone w żadnym specyficznym kontekście kulturowym, poza kontekstem SF, który sam w sobie jest uniwersalny, co – jak sądzę – bardzo nam pomogło, ponieważ ani w muzyce do spektaklu, ani w scenografii, ani w strojach nie ma elementów specyficznie lokalnych, związanych z tradycją polską czy słowiańską.

Kiedy rozpoczyna się „lemowe tournée”? Jakie kraje planujecie odwiedzić?
Zaczynamy w kwietniu od przedstawień w Polsce, planowane są spektakle prawie w całej Europie. Na pewno zagramy w Brukseli, Madrycie, Budapeszcie, Pradze, rozmawiamy o tym, by zagrać w Moskwie, Petersburgu, o innych miastach w innych krajach… Plan jest taki, by spektakl pokazać w kilkunastu krajach europejskich. Jesteśmy zaproszeni również do Iranu, ale niestety w tym roku skorzystanie z tego zaproszenia będzie niemożliwe ze względu na transport, który pozbawiłby nas scenografii na kilka tygodni. Mam nadzieję, ze dojdzie do skutku również nasz wyjazd do Pekinu, prowadzimy też rozmowy w związku z występami w Japonii. Niebywałe jest to, że o ile nasze poprzednie spektakle, które odwiedziły wiele krajów – zaproszenia musiały zdobywać przez około rok – o tyle w przypadku „Planety Lem” sukces w tej materii jest natychmiastowy; już po pierwszej prezentacji spektaklu mamy tych zaproszeń całkiem sporo.

Czy sądzi Pan, że może zaistnieć konieczność dostosowania formy spektaklu do miejsc, gdzie będzie pokazywany? Na przykład nagość Lepniaków, może będzie trzeba ją zakryć?
Tak, może zaistnieć taka konieczność. Sądzę, że pokazywanie tego spektaklu w krajach muzułmańskich (np. w Iranie) będzie cennym doświadczeniem. Jestem ciekaw, jak potraktują kostiumy Lepniaków, czy uznają, że są to kobiety i w związku z tym mają grać w chustach, czy też uznają je za naśladujące nagość i w ogóle się na nie zgodzą. Kiedy graliśmy „Świniopolis” w Iranie i poproszono nas, by aktorki, które były przebrane za świnki, występowały w chustach, miałem poczucie, że to dopiero jest obrazoburcze i wygląda, jak gdybyśmy naśmiewali się z ich tradycji.

A jednak te świnki biegały w spódniczkach i podkolanówkach, co umożliwiało ich jednoznaczne rozpoznanie jako kobiet czy dziewczynek, w przypadku Lepniaków jest to natomiast całkowicie subiektywna kwestia postrzegania i interpretacji ich kostiumów…
Tak, aczkolwiek aktorki, które grają Lepniaki, mają wyraźnie zarysowane kobiece atrybuty… Cóż, przekonamy się – jeżeli to zaproszenie zostanie podtrzymane, na pewno spróbujemy zagrać ten spektakl, idąc w razie konieczności na jakieś kompromisy.

Co z tymi, którzy nie zdążyli na grudniową przedpremierę? Czy będą mieli szansę na obejrzenie widowiska w Poznaniu?
Planujemy pokazać spektakl na Malcie, tak więc stosunkowo szybko nadarzy się okazja, by zobaczyć nas raz jeszcze w Poznaniu. Zagramy też co najmniej kilkanaście przedstawień w całej Polsce.

Skąd inspiracja na tak spektakularną oprawę scenograficzną spektaklu?
Przede wszystkim wiąże się to z tematyką. SF domaga się technologii, czegoś spektakularnego dla oka (i dla ucha). Drugim powodem była współpraca z Agnieszką Zawadowską, z którą współpracowałem wcześniej przy produkcji spektakli w teatrze dramatycznym, a pierwszy raz w TBP. Agnieszka jest scenografką, z którą bardzo lubię pracować, ponieważ jej scenografia jest za każdym razem nie tylko dekoracją, ale także interpretacją i praca z nią jest zawsze dobrym, twórczym spotkaniem. Ta współpraca przyniosła wiele spektakularnych, nowych efektów, chociaż często bardzo trudnych dla aktorów. Teatr plenerowy rządzi się innymi prawami niż teatr dramatyczny i te kostiumy, które są niesłychanie efektowne, były przez aktorów przez dobre 2 tygodnie trudne do opanowania, szczególnie w ubieraniu i rozbieraniu…

…i poruszaniu się.
I poruszaniu się [śmiech] oraz graniu. Dużo było spiętrzonych trudności, ale warto było je przezwyciężyć.

Rzekł Pan, że żyjemy w kulturze science-fiction, że jest ona powszechna i globalna, rodzaj mody?
Wydaje mi się, że w sferę SF przeszło wiele pragnień ludzkich związanych z kontaktem z kimś mądrzejszym, lepszym, bardziej doskonałym, krótko mówiąc: cała sfera sacrum. Takie przesunięcie, szczególnie w kulturze masowej, można obserwować od dłuższego czasu. Myślę, że wiąże się ono z kryzysem religii, przynajmniej w naszej kulturze euroatlantyckiej. Lokujemy nasze tęsknoty w tej przedziwnej cywilizacji, która gdzieś tam być może jest i na nas czeka. Chociaż prawdopodobnie wcale jej tam nie ma [śmiech].

Czyli jednak, podobnie, jak Lem, jest Pan pesymistą…
Jestem realistą, skłonnym do przekonania, że powinniśmy sobie sami poradzić, uświadomić, że nikt niczego za nas nie załatwi, ale oczywiście zawsze wygodniej jest komuś innemu pozostawić odpowiedzialność.

Postanowiliście zekranizować widowisko. Jakich zmian wymagało nowe medium, czego musiało być w filmowej „Planecie…” mniej, a czego więcej?
Podstawowym powodem, dla którego powstał film, były względy związane z promocją tego spektaklu. Taki był wymóg IAM, z czego się zresztą bardzo cieszę, gdyż jest to jakiś rodzaj dokumentacji, coś, co po nas pozostanie, kiedy za 20 lat już nie będziemy grać tego spektaklu, a mimo to można go będzie zobaczyć. To niemowlę, które przez moment widzimy na ekranie, za 20 lat obejrzy sobie płytę DVD i zobaczy siebie sprzed 20 lat. Taka była umowa z mamą, która się zgodziła to niemowlę na potrzeby filmu wypożyczyć. [śmiech] A czego jest więcej, czego mniej? Nie ma przede wszystkim widzów. [śmiech] Nie ma tej atmosfery, elektryczności, oczekiwań, spotkania, szmeru oddechów… Tego wszystkiego, co w teatrze jest zawsze magiczne. Jest natomiast praca kamery, są zbliżenia, widzimy twarz aktora, jego oczy, widzimy pewne rzeczy, które nam w odbiorze spektaklu umykają. W dużej mierze film jest szansą zobaczenia tego spektaklu z bliska.

Teatr Biuro Podróży zafundował widzom podróż do przyszłości, teraz czas na wycieczkę w przeszłość: „Amadeusz”. Inny teatr, inna forma, właściwie eksperyment – teatr dramatyczny połączony z operą. Jak określiłby Pan ten projekt?
To jest bardzo ambitny projekt [śmiech]. To jest projekt ambitny i trudny, ale również fascynujący. Lubię wykorzystywać różne umiejętności i spostrzeżenia, których się po drodze uczę, a ponieważ zajmuję się operą od jakiegoś czasu, to takie zespolenie muzyki i teatru dramatycznego, z jakim mamy do czynienia w przypadku „Amadeusza”, wydaje mi się czymś absolutnie fascynującym i satysfakcjonującym. Właściwie to jest taki spektakl, który jako widz zawsze chciałem zobaczyć. Niezwykłe zespolenie różnych środków artystycznych…

Realizując ten spektakl, spełnia Pan zatem swoje marzenie…
Tak i jest to jednocześnie okazja, żeby stać się świadkiem fascynującej historii, walki Salieriego z geniuszem Mozarta. Z drugiej strony, jest to też możliwość, by posłuchać pięknych, nieśmiertelnych cytatów muzycznych z Mozarta.

Na scenie spotkają się soliści Teatru Wielkiego z aktorami Teatru Polskiego.
Tak i będą śpiewać także nasi aktorzy, na tym będzie polegała ta symbioza sztuk, a soliści z kolei będą grać. Dla aktorów jest to wielkie wyzwanie i wielka satysfakcja, oni są bardzo muzykalni i na pewno świetnie sobie z tym poradzą. Natomiast aktorzy operowi oprócz tego, że śpiewają, to grają, dla nich jest to zupełnie normalna sprawa.

Jako dziecko chciał Pan zostać muzykiem, a został reżyserem. Czy tworzenie teatru rekompensuje fakt, że tego pierwszego marzenia nie udało się spełnić? Zwłaszcza przy pracy nad taką produkcją jak „Amadeusz”…

Oczywiście! W „Amadeuszu” tak naprawdę prowadzone są równolegle dwie narracje –  ta bardziej oczywista, wynikająca z tekstu Schaffera, i druga, płynąca z muzyki. Jest to podróż przez życie Mozarta (i Salieriego), ale także przez jego dzieła. Podczas tego spektaklu widzimy, jak zmieniał się Amadeusz, widzimy jego drogę – od młodzieńca, który jest przez wszystkich kochany, aż po jej kres, gdy jego życie zamienia się w popiół. Widzimy jego śmierć, widzimy też, jak zmienia się jego muzyka – od muzyki błyskotliwej, pełnej fajerwerków, poprzez muzykę pełną harmonii, przebaczenia i zrozumienia świata, aż po muzykę nasyconą tragizmem. W tym miejscu wielkie podziękowania należą się Agnieszce Nagórce, dyrygentce, która wykonała wielką pracę i znakomicie dobrała utwory do spektaklu.

Rozmowę przeprowadzono 28.01.2011 w Teatrze Polskim w Poznaniu.



Z Pawłem Szkotakiem o spektaklu „Planeta Lem” Teatru Biura Podróży rozmawia Rozalia Wojkiewicz