Archiwum
21.02.2011

Nam wybacza się życiowy freestyle

Jacek Sobczyński
Literatura

Z pisarzem Jakubem Żulczykiem rozmawia Jacek Sobczyński

W jednym z ostatnich wywiadów wspominałeś, że ciężko było Ci się przestawić z napisania książki, próbującej ogarnąć całość rzeczywistości, w stworzenie takiej, która ogarnia jakiś jej wycinek.
To nie do końca tak. Kiedy pisałem „Radio Armageddon”, miałem faktycznie plan nakreślenia szerokiego portretu danej grupy społecznej, ale wydawało mi się, że ten portret będzie uczciwy tylko wtedy, jeśli obejmę go w grubej książce. Okazało się, że to nie do końca prawda.  W „Instytucie” też znajdziesz próbę szerokiego portretu konkretnej grupy, ale przy tym jest to książka dużo bardziej przejrzysta.

Jak trudna dla Ciebie była to zmiana?
Musiałem w końcu przestawić się na taki model pisania zamiast skrobania wszystkiego, co mi ślina na język przyniesie, bardzo rozgorączkowanego, dygresyjnego i gęstego. Czułem, że po prostu wyczerpałem temat. Pewnie mogłem po „Radiu Armageddon” napisać 4 takie same książki, ale napisałem jedną, zupełnie inną, która mnie w jakimś stopniu z tego skrobania wypłukała. „Instytut” to dla mnie rzetelna powieść przez duże „p”. Z konkretnym plotem, podłożem, bohaterką. Jakoś wielce trudne to nie było, o ile pisanie książki jest samo w sobie trudne.

A jest?
Nie jestem człowiekiem, który męczy się pisaniem, nie siadam do komputera jak do pracy. Przez ostatnie lata wypracowałem sobie łatwość pisania i potrzebuję raczej czasu, żeby się skoncentrować. Nie rozumiem pisarzy, którzy opowiadają o krwi z nosa, bólu pisarskim i braku pomysłu na następną książkę. Dorota Masłowska powiedziała kiedyś, że temat to się wszędzie pleni jak pokrzywa. Ma rację, to raczej kwestia mechanizmu selekcyjnego.

Mocno folgowałeś sobie podczas pisania? Niby „Instytut” to horror, ale już po kilku stronach widać, że cholernie daleko mu do stricte powieści grozy.
Ale ta książka pisała się sama. Mniej więcej po napisaniu 2 pierwszych rozdziałów zobaczyłem, jaką ma mieć temperaturę, że historia powinna dziać się na 2 planach. To nie jest tak, że ja mam w sobie jakieś gigantyczne pokłady dygresji, że muszę cały czas trzymać je, by tylko nie uleciały. Ta książka miała być jak najkonkretniejsza i to mi się udało. Pierwsza wersja była nawet trochę krótsza, tak pojechałem w to wycyzelowanie, że wydawcy zasugerowali mi rozwinięcie kilku wątków. Problem tkwił w czym innym. Kiedy kończyłem pisać „Instytut”, w moim życiu osobistym i finansowym działy się dosyć nieciekawe rzeczy. Nagle głównym problemem okazało się, czy poradzę sobie przy tym z pisaniem, ale, na szczęście, ta praca stała się pewnego rodzaju schronieniem.

Dlaczego od czasu Twojej debiutanckiej powieści „Zrób mi jakąś krzywdę” nie piszesz o rówieśnikach, ludziach urodzonych w latach 80., a wychowanych w poprzedniej dekadzie? W „Radiu Armageddon” bohaterowie są trochę młodsi, w „Instytucie” – kilka lat starsi.
Może dlatego, że bardziej interesuje mnie ktoś inny niż ja?  Pisząc „Radio Armageddon”, byłem ciekaw, jak to jest, że zaledwie kilka lat młodsi ode mnie ludzie żyją już w jakimś innym kosmosie, do którego teoretycznie nie powinienem mieć prawa wstępu. Zresztą nie czuję, że udało mi się jakoś ten kosmos zajebiście oddać, ale niektórzy sądzą inaczej. I bardzo dobrze! W „Instytucie” interesowało mnie, jak przesunęły się pewne społeczne zjawiska, gdzie teraz przebiega granica dorosłości. Dlaczego nie o rówieśnikach? Po prostu muszę wykreować sobie porządną historię. Kiedy ją wymyślam, robię to z całym apanażem, intuicyjnie dopracowuję wszystkie szczegóły. A od jakiegoś czasu nie wpadł mi do głowy żaden pomysł opowiadający o moich rówieśnikach. Wraz z „Radiem Armageddon” opadły mi ambicje, jakie mają pisarze tworzący portrety pokoleniowe.

Miałeś takie?
Przy pisaniu „Radia” trochę tak, choć nie cierpię słowa „pokolenie”. Jeśli już, wolę określenie „generacja”. Przy „Instytucie” nie miałem, ludzie sądzą inaczej. Wydaje mi się, że cały czas odpowiadam Ci na to pytanie na okrętkę…

Wczoraj rozmawiałem z Tede i zadałem mu pytanie, w jaki sposób udaje mu się tak trafnie opisywać współczesnych 25-latków, skoro sam jest od nich trochę starszy.
No właśnie, metrykalnie to facet po trzydziestce, mniej więcej w wieku Agnieszki z „Instytutu”. Na pewno działa tu jakiś rodzaj dystansu. Zresztą ludzie w jego wieku są dla mnie ciekawsi.

Pod jakim względem?
Kiedy masz 25 lat, nie czujesz, że brak stabilizacji i pewne rozpieprzenie doskwiera Ci na zasadzie niedopasowania do przyjętych wzorców. To uczucie pojawia się kilka lat później. Wtedy, jeśli dalej jesteś w młodzieżowej, niestabilnej sytuacji, skacząc od jednego kręgu znajomych do drugiego, od łóżka do łóżka, od jednej pracy do drugiej, musisz czuć trochę większy dyskomfort. Zastanawiam się, na ile jest to kwestia pewnych społecznych paradygmatów, które są nam narzucone, a na ile wewnętrzna, człowiecza potrzeba posiadania swojej groty, ogniska i skóry. I to pytanie gdzieś w „Instytucie” zostało zadane. Całkiem niedawno Zygmunt Bauman mówił, że czasy, w których żyjemy, sprzyjają chaosowi na poziomie pojedynczego, personalnego życia. Dziś nie masz gwarancji zagrzania długo w jednym miejscu pracy, a kiedy 40 lat temu szedłeś do fabryki, wiedziałeś, że cię stamtąd nie wyrzucą. Gdzieś ten nowoczesny system sprzyja wewnętrznemu rozwaleniu. To był temat, który mnie interesował, a u ludzi w moim wieku to nie jest widoczne. Nam jeszcze wybacza się ten zawodowo-życiowo-seksualny freestyle.

Było Ci ciężko zerwać z prywatną nostalgią w „Instytucie”?
Hm, rzeczywiście nostalgia jest jakimś tam modus operandi moich 2 pierwszych książek. Pewnie byłem mało nostalgiczny, kiedy to pisałem. Ale masz rację, to moja najmniej nostalgiczna książka. Może dlatego, że to jest pierwsza w moim życiu powieść, w której jestem najbardziej oddalony od siebie, a podczas pisania najmniej myślałem o sobie. Ale wiesz, ileż można być nostalgicznym?

Z drugiej strony, czytam zapowiedź Twojej czwartej książki „Zmorojewo” i mam wrażenie, że to taki Twój prywatny „Powrót do Garden State” – choćby dlatego, że głównym bohaterem jest chłopak, jadący do rodziny na Mazury…
Tak, ale akurat pisałem ją trochę z boku, tu wymyślanie fabuły już było bardziej matematyczne. Ten powrót bazuje bardziej na poziomie nawiązań do jakichś czytanych w dzieciństwie baśni, zasłyszanych opowieści, folkloru mazurskiego, miejsc, które kiedyś odwiedziłem. Ale ta nostalgia jest schowana za ścianą rzetelnego, klarownego języka powieści popularnej. Ważna była przede wszystkim konstrukcja prozy.

Może trochę powtórzę pytanie, ale czy w ogóle możliwe jest napisanie książki bez nawiązań do prywatnej nostalgii?
Po pierwsze, niemożliwe jest pisanie przy całkowitym wyłączeniu swojej osoby z tego procesu, a jeśli już ktoś bardzo się uprze, to wychodzi z tego coś kompletnie nieszczerego. Ja pewnie nigdy tego nie zrobię, pisanie prozy jest zawsze procesem odbywającym się we wnętrzu. Wydaje mi się, że niemożliwe jest napisanie powieści współczesnej bez żadnych odniesień kulturowych. Wiesz, bardzo wiele osób zarzucało mi, że moje pierwsze dwie książki są bardzo dygresyjne. Owszem, są. Zwłaszcza pierwsza, jest totalnie ubabrana w smaczki, nie zawsze czytelne dla każdego.

To ciekawe, bo dla mnie to Twoja najbardziej czytelna książka.
Ale najwyraźniej dla innych ta ilość kulturowych nawiązań była zbyt duża. Tylko że ja musiałem trochę się w nich zatopić. W 2006 roku Facebook nie był jeszcze tak popularny, ale była jakaś fotka.pl, YouTube, 50 Cent, Britney Spears, do których siłą rzeczy trzeba było nawiązać, żeby uczciwie opisać bohaterów. A potem słyszysz, że jesteś taki dygresyjny i popkulturowy i krew cię zalewa. Kurwa mać! Chcesz napisać książkę, która dzieje się w XXI wieku, jest oparta na jakimś konkretnym backgroundzie społeczno-kulturowym, ma ambicje pokazania mechanizmów, które dzieją się koło nas, więc stary: o czym ja mam pisać? O tym, że bohater czytał „Ballady i romanse” przy ogarku, założył palto, chwycił za chomąto, pojechał gdzieś na koniu, potem wrócił i puścił sobie Hankę Ordonównę z patefonu? O czym ja mam pisać, do cholery jasnej? Miliard ludzi używa YouTube, a potem wychodzi jakiś baran i mówi „No, napisałeś tak dygresyjną książkę, ale jak będzie z jej aktualnością za kilka lat?”. Co mnie to obchodzi, że ktoś nie wie, co to YouTube? Nie piszę dla jakiejś grupy 60-letnich krytyków. Jak można pozbawiać współczesnej powieści z silnym rysem obyczajowym możliwości narysowania wspólnego nam wszystkim obszaru kultury? A potem czytam o sobie, że jestem pisarzem popkulturowym, co jest jakąś piramidalną bzdurą. Na pewno posługuję się wyniesionymi z popkultury mitami, ale nie jestem takim pisarzem, jak na przykład Sean Beaudoin. Facet zarzuca czytelnika miliardami odniesień do popkultury amerykańskiej, którą my znamy bardzo wycinkowo. A on pisze o jakichś serialach typu „The Mitchels”, które leciały tylko w Iowa, ale poza tym stanem nikt o nich nie słyszał. To tak na marginesie, bo nie uważam siebie za kogoś takiego, kto hermetyką popkultury strzela jak z karabinu maszynowego.

Wracając do „Instytutu”: czy upiorność Krakowa, gdzie rozgrywa się akcja książki, odkryłeś dopiero po przeprowadzce do Warszawy?
Nie, dużo wcześniej. Sam pomysł na „Instytut” wpadł mi do głowy parę lat temu, jeszcze w Krakowie. Musiałem go w sobie ponosić jak ciążę i dać mu się oswoić. Mieszkałem tam 6 lat, w sumie w bodaj 10 mieszkaniach. Jasne, przesiąkłem tym miastem, widziałem w nim wiele zajebistych scenerii i totalnie zagadkowych miejsc.

Ale zerwijmy z tezą, że inspiracją były horrory pokroju „[rec.]” czy „Cube”…
Trochę korzystam z tej konwcji, ale pomysł wziął się z życia. Było w Krakowie mieszkanie, które naprawdę nazywało się „Instytut”, wynajmowali je moi przyjaciele, spędziłem tam masę czasu, mnóstwo melanży, z reguły z ludźmi, których lubiłem. Zawsze kojarzyło mi się ono z ciepłym miejscem, gdzie często w miły sposób traciłem przytomność. Pewnego dnia siedziałem tam i pomyślałem: a co by było, jakby ich wszystkich stamtąd wywalić? W książce nie ma żadnej postaci z tych, które tam wpadały. Chciałem włożyć do Instytutu kogoś innego, trochę przemeblować pokoje. Podstawowym pomysłem było oczywiście zamknięcie grupki ludzi, ale nie w obcym miejscu, tylko tym, które kojarzy im się z domowym ciepłem. A potem ja zamieniam ten dom w piekło. To, że w międzyczasie powstało wiele podobnych historii, to inna sprawa. Gdzieś w połowie pisania „Instytutu” obejrzałem całkiem prężny horror „Nieznajomi” oparty na podobnych ideach. To nie było tak, że poszedłem sobie do kina na „[rec.]”, a potem wróciłem i powiedziałem: „A teraz napiszę taką książkę i zarobię na niej dużo pieniędzy”.

A jest w Krakowie obecna mitologia zła, którą przywoływał choćby Świetlicki w „Karolu Kocie”?
Są różne miejskie legendy, na przykład historia Skórnika, do dzisiaj faceta nie znaleźli. Najpierw znaleziono w Wiśle skórę młodej dziewczyny, potem ciało i okazało się, że skóra była zdjęta tak fachowo, iż mógł to zrobić albo jakiś student medycyny, albo lekarz albo garbarz. Koleżki nie złapali, bo nie było kolejnego morderstwa. Dużo jest takich historii i miejsc, na pewno obecna jest aura, która je prowokuje. W końcu bardzo wiele polskich książek grozy dzieje się właśnie w Krakowie.

Dlaczego „Instytut” to kolejna książka, w której motorem napędowym jest kobieta?
W mojej następnej trochę tak jest. I w jeszcze następnej w sumie też. Nie wiem, czy za bardzo nie sprowadziłeś moich bohaterek do jednego mianownika. Zauważ, że w „Zrób mi jakąś krzywdę” kobieta, a właściwie dziewczyna, jest faktycznie na pierwszym planie, ale z drugiej strony, chodzi tu o skomplikowane relacje pomiędzy nią a bohaterem. W „Radiu Armageddon” mamy wątek konfliktu o kobietę, ale w dynamice książki nie jest on najważniejszy. A w „Instytucie” narratorem jest kobieta, chodzi tylko o nią i jej życie, o stałość zamknięcia, o to, że i kiedyś, i dziś i w przyszłości będzie w tym zamknięciu trwała. To jest książka o permanentności uwięzienia i ty dobrze o tym wiesz, kiedy skończysz ją czytać. A przecież w literaturze zawsze jakimś motorem napędowym jest kobieta.



Z pisarzem Jakubem Żulczykiem rozmawia Jacek Sobczyński