Archiwum
20.02.2018

Nigdy nie byłem orłem z historii – raczej trzy na szynach – ale opinie obiegowe głoszą, że wszystko, co najgorsze po 2003 roku, kino odziedziczyło właśnie po nim. Od tamtej pory mąci, prowokuje, szasta na prawo i lewo komórkami nerwowymi widzów, podobno niejednego filmoznawcę wyprawiając na tamten świat. Chodzą słuchy, że jako wyrzutek, sabotażysta i rzecznik zagłady „dobrego” kina, nadepnął na rąbek spódnicy Jennifer Lawrence podczas gali wręczenia Oscarów, że o podmienieniu koperty Bogu ducha winnemu Warrenowi Beatty’emu nie wspomnę. Naturalnie, można walczyć z jego filmami zaciekle, ale po każdej uciętej głowie wyrasta nowa. Mówię wam z trwogą, prawdziwą trwogą: na kartach dziejów kina, a może i ludzkości mało jest bardziej demonicznych istot – to on, Tommy Wiseau. Mało rzeczy boli tak bardzo jak jego „The Room”. W końcu to „«Obywatel Kane» w najniższym standardzie”.

Od czasu jego debiutu minęło już piętnaście lat, a temperatura wokół „The Room” wcale nie maleje. Film, uznany za najgorszy obraz wszechczasów, szybko uszedł niezdolnemu reżyserowi na sucho, co więcej, słupki jego popularności powędrowały do góry, a wokół namnożyło się tyle fanek i fanów, że można by uznać to za historyczny przełom. Jakim cudem sława filmu uwłaczającego widzom umysłowo przekuta została w wyróżnienia i popularność? Dlaczego szokujący eksperyment, który walczył o swoją oglądalność za wszelką cenę, przeszedł do historii światowego kina jako dzieło kultowe? Aby uniknąć nieporozumień, wypada z miejsca streścić niesamowite dzieje „The Room” – tym bardziej że nic takiego dwa razy w kinie się nie zdarza i nie zdarzy.

Wydawałoby się, że nietypowy, pozbawiony talentu duet Tommy Wiseau i Greg Sestero to team, który na dużym ekranie niewiele ugra, jednak wspólna podróż do Los Angeles, szereg niepowodzeń napotkanych na pokrętnej drodze prowadzącej na szczyty Hollywoodu przeistoczyła ten klasyczny bromance w jeden z najbardziej kultowych kolektywów twórczych, jakie widział świat. Odrzucony przez wielkie wytwórnie filmowe oraz wyparty przez konkurencję, która w Mieście Aniołów czyha za każdym rogiem, Tommy postanowił – za własne pieniądze – opłacić profesjonalne zaplecze filmowe, sam napisać scenariusz, w efekcie zaś zrobić film. Wielu twierdzi, że gdyby mogli cofnąć się w czasie, zrobiliby to tylko po to, by pójść na plan do Tommy’ego Wiseau: zobaczyć i poczuć na własnej skórze współpracę z osobą, która za nic miała wartości tak podstawowe, jak konsekwentna struktura fabularna z początkiem, środkiem i końcem, wyraziści bohaterowie czy logicznie uzasadnione wątki. Podobnych niespodzianek było więcej, w rezultacie powstał więc obraz uznany przez krytyków i publiczność za najbardziej przykry w historii kinematografii – bez śladu ambicji, będący sprzężeniem stereotypowych, rozciągniętych w czasie, na siłę stymulowanych dramatów i karykaturalnego aktorstwa. W skrócie: złego gustu oraz godnej pożałowania amatorszczyzny. Trudno uwierzyć, że taka produkcja kosztowała około 6 milionów dolarów i pracowało przy niej czterysta osób, łatwiej za to zaakceptować, że zarobiła na siebie niespełna dwa tysiące dolarów. Mimo przecieków z planu, cała prawda nigdy nie wyszła na jaw: kim naprawdę jest Tommy Wiseau, gdzie płynie źródło jego fortuny, o czym jest jego film – o tym różnie się mówiło, dziś wciąż nie wiadomo. Twórca żadnej wersji nie zdementował, swojej nie podał, przestało mieć to znaczenie.

Przestało zresztą nie bez powodu, ponieważ najgorszy film z najgorszych, jak przyjęło się określać „The Room”, szybko wszedł do kanonu. Na nic zdała się więc histeria krytyków twierdzących, że debiut Wiseau to dosłownie mizeria, robaczywość kina, huba na jego drzewie. Film ten bowiem już po pierwszych pokazach pracował na swoją „reputację” w szarej strefie. Mimo że nigdy nie doczekał się regularnej dystrybucji, znalazł swoje miejsce w kinach niezależnych, gdzie wszedł do elitarnego klubu midnight movies – nocnych pokazów kina guilty pleasure (czyt. „kina specjalnej troski”), którego trzeba doświadczyć na mocno zakrapianym, wypełnionym po brzegi seansie o północy, aby uwierzyć. Tym samym to, co miało przestraszyć – rozbawiło; to co powinno wprawić w osłupienie – zrobiło wrażenie. W ten sposób działa poplątany umysł widza – niewielu z nas przyznaje się do odruchów masochistycznych, za to każdy grzebie w śmieciach uwłaczającej, uprzedmiotawiającej rozrywki. Ten, kto choć raz zawitał na Festiwal Filmów Kultowych i odważył się rzucić plastikową łyżeczką w ekran w trakcie nocnego pokazu „The Room:, ma poczucie wspólnictwa w tym procederze.

W podobnie niesprecyzowanym, perwersyjnym wydarzeniu, w którym nieraz stajemy się obcy sami sobie, na pewno dobrze odnalazłby się James Franco. Trudno nie widzieć związku naszych kompulsywnych perwersji z „The Disaster Artist”, najnowszym filmem twórcy „Kiedy umieram”, który wydaje się ukłonem ucznia w kierunku mistrza. Na czym jednak zasadza się geniusz autora „The Room”? Skąd wzięły się siła, prawda i wielkość, tak nieosiągalne według Franco?

To nie box office ani wielkie tematy z wszystkimi szarpanymi rytmami współczesności chodziły po głowie Wiseau, lecz szczera potrzeba wypowiedzi. Krytyka Hollywood zakłada odsiewanie intelektualnego ziarna od podobnych plew, jednak w fabularyzowanej biografii Wiseau, paradoksalnie, wcale nie chodzi o najgorszy film w historii kina, ale na odwrót – o ten najlepszy. O film, owszem, nieudany, ale ulepiony z żywotnych pragnień, braterskiej przyjaźni z Gregiem Sestero, a w szczególności z nieśmiertelnej miłości do kina. Ale ulepiony także z bezradności i niebywałego bólu tworzenia. „The Disaster Artist” w świadomy sposób porusza ten wątek, stając się nie tyle wyliczanką defektów króla ekranowej farsy, ile apelacją złożoną w jego obronie. Franco stroni od krytyki, która ukręcałaby łeb łatwej ofierze. Nie odsłania też pomnika nędzy i żałości twórcy „The Room”, nie wbija gwoździa po gwoździu do jego trumny. Wprost przeciwnie. Zamiast stroić proste żarty, Franco stawia szereg pytań o prawo każdego z nas do twórczego spełnienia.

Już sam tytuł mówi wiele: artysta funkcjonuje u Franco jako personifikacja artystycznego lęku, twórczego głodu i, jak się okazuje, swoistej samodestrukcji. Wiseau stąpa w tym filmie po krawędzi, a nawet po kilku krawędziach tragicznego życia, naznaczonego ogromnym artystycznym wysiłkiem. Franco nikomu nie mydli oczu: „The Room” posiada rys filmu złego, jednak zdaje się podważać mało etyczną recepcję krytyki filmowej, szyderczy odbiór publiczności czy bezwzględne przyjęcie przez branżę. Powiedzieć: oto loser z urodzenia czy nacisnąć control, alt plus delete jest łatwo, ocalić – znacznie trudniej. Reżyser nie utożsamia więc osobliwej nieudolności czy niezamierzonej śmieszności Wiseau z tym, co najgorsze. Broni jego prawa do realizacji własnych wizji, których czystość daleka jest od dyktanda hollywoodzkich wytwórni. Franco nie ukrywa, że sam stoi po tej stronie. Właśnie dlatego w donkichotowskim myleniu fantazji z rzeczywistością znajduje najważniejszą i niedocenioną siłę tego kina – szczerość. Jeśli więc potraktować film Franco – a tak właśnie chcę go traktować – jako wnikliwą, niejednoznaczną, konsekwentnie rozwijającą i poszerzającą o nowe konteksty refleksję nad ikonicznością „The Room”, to uważam go za jeden z najbardziej ocalających portretów twórców filmowych ostatnich lat. W hołdzie tym, którzy nie bali się marzyć i zaliczać spektakularnych upadków, by na koniec wznieść się wysoko. I sięgnąć po swój amerykański sen.

 

„The Disaster Artist”
reż. James Franco
premiera: 9.02.2018