Archiwum
12.11.2012

Na tropie Unabombera

Karolina Miszczak
Sztuka

Gdzie nie spojrzeć, obmierzła twarz Kaczynskiego – Theodore John, genialny matematyk i radykalny ideolog anarchoprymitywizmu, latami terroryzował intelektualne i finansowe elity Stanów Zjednoczonych, rozsyłając do ich czołowych przedstawicieli paczki materiałów wybuchowych, sygnowane inicjałem FC – skrótem nazwy tajnej organizacji przestępczej Freedom Club. Mimo iż ostatecznie został ujęty i poddany pod sąd, nigdy nie pomógł prokuraturze w wykazaniu faktycznego istnienia grupy. Wszystkie zeznania prowadziły do wniosku, że Kaczynski był jej pomysłodawcą i jedynym członkiem. Ale czy tak było w istocie? A może organy prawa po raz kolejny przegrały z przebiegłym planem terrorysty? Sprawa do dziś pozostawia wiele wątpliwości. Tym razem własne dochodzenie na temat statusu Freedom Club postanowił przeprowadzić we wnętrzach Centrum Sztuki Współczesnej Radek Szlaga.

Tak, upraszczając, sens wystawy wykłada kurator – Stach Szabłowski. Strukturyzując relacje między elementami malarskiego materiału dowodowego, zebranego przez Szlagę, konstruuje on spójną i nawet intrygującą narrację na temat ekspozycji poznańskiego artysty. I tu pierwsze brawa: tekst istotnie przystaje do tego, co widzimy; prezentowane w pierwszej sali płótna Szlagi ułożone zostały na wzór policyjnego tableau – pełnej luk panoramy przyszpilonych dowodów zbrodni, na podstawie której oficerzy dochodzeniówki wysnują pełną wersję rzeczywistych zdarzeń, które doprowadziły do tragedii. Zaiste, wyrozumiałe ujęcie cierpkiego idealizmu prawa. Źródła wybrano jednak niebezpodstawnie. Wielokrotnie rozpoznajemy na obrazach twarz Kaczynskiego, uchwyconego półprzypadkowym uderzeniem pędzla. Palimpsest mapy dróg, którymi ukradkiem przemykał profesor-anarchista, zakamuflowanych baz ze składowanymi bombami zegarowymi oraz posępnych min kamratów-zjaw sąsiaduje tak z wizerunkami szamanów nieznanych plemion, jak i z pejzażem polskiej wsi, pełnym kur i bab okutanych kolorowymi chustami. Wściekle inteligentny Unabomber cynicznie pogrywa z gorączką śledczych. Prokuruje surrealistycznie zwodnicze tropy, podczas gdy po stronie organów prawa każda próba deszyfracji trasy jego groteskowego karawanu wizji przegląda się we własnej alternatywie, przypominając, że wyrok sądu będzie ostateczny i nieodwołalny. Wydających opinie widzów monitoruje górujące nad pomieszczeniem oko – strażnik iluminowanego indeksu tropów. Nie sposób już opuścić tej fascynującej gry na krawędzi paranoi.

Z płótna na płótno sieć połączeń między tekstem a obrazem gęstnieje. Wydaje się, że Szabłowski, główny inspektor dochodzenia sensu, wpadł na trop. Prawo jednak jest nie naturalne, lecz stanowione, ideały się rozpierzchły, klasyczne modele narracji zostały dawno zdekonstruowane, a karnawałowa dedukcja Herculesa Poirot ustępuje pogrzebanemu w próchniejących archiwach życiu Nicholasa Brancha z „Libry”. Ślady krzyżują się tylko po to, by po chwili sugerować rozwiązania wzajemnie się wykluczające; perspektywa spiętrzonych laserunków nigdy nie sięga punktu zbiegu, w którym i tak powitałoby nas szydercze, półpanoptyczne oko i puste miejsce po wszechwiedzącym narratorze. Mimo beznadziejności przedsięwzięcia, Szabłowski podjął się przeprowadzenia zagadkowej sprawy i sprostał zadaniu, przedkładając widzom przekonującą interpretację wypadków. Jednocześnie jednak, konfrontując własną wykładnię z mocnym, drażniącym dorobkiem Szlagi, sprawił, że „Freedom Club” jawi się świetnym przyczynkiem do dyskusji nad rolą narracji w krytyce obrazów. Liczne sposoby rozumienia pojęcia narracji rozpinają się zasadniczo między dwoma biegunami: narracji jako naturalnej struktury rozumienia świata przez człowieka i narracji jako konstruktu, nadbudowywanego nad faktami, mającego je organizować, spajać i wyposażać w sens. Problem ten w przypadku wystawy sztuki naturalnie otwiera się na inny jeszcze aspekt – relacji narratora werbalnego i wizualnego. Wyraźnie przemyślana i adekwatna propozycja Szabłowskiego, a także szczególna jej recepcja w recenzjach ekspozycji – z których większość w dużym stopniu po prostu parafrazuje kuratorską opowiastkę – skłaniają do paradoksalnej rewizji metod, za pomocą których narracja kuratora bywa nadbudowywana na bazie oeuvre artysty, warunków jej prawomocności, jej relacji względem obrazu oraz miejsca wartości wizualnej prac samych w sobie.

Odkładając większą część potencjalnego wywodu na inną okazję, zacznijmy od ostatniego punktu: płótna Szlagi są nieprawdopodobnie kunsztownie wykonane. Zdarza się – jednym częściej, drugim rzadziej, ale jednak – zdarza się zobaczyć niezłe dzieło sztuki. Lecz powiedzmy sobie szczerze – nie zdarza się, by materia prezentowanych obrazów, zorkiestrowana błyskotliwością kompozycji, nieoczywistą harmonią przedmiotów, rozmachem ikonografii wyzywającym pietyzm kontrapunktu, ogólnie wszystkim, co nazywamy  kunsztem malarskim – nie zdarza się, by wszystko to, zawarte w samej materii płótna, promieniowało na przestrzeni całej wystawy, z miejsca grożąc unieważnieniem całej koncepcji kuratorskiej. A jednak, drodzy widzowie, z podobnym zdarzeniem mamy właśnie do czynienia na wystawie Szlagi. Szlaga to malarz, który – nie musząc posiłkować się komentarzem kuratorskim – przemawia wprost językiem obrazów, tak przecież odmiennym w swojej gramatyce i słowniku od kodu werbalnego. Tak w portrecie rodziców, jak w wybornym „Orle”, urzekające wyobraźnia i energia tych płócien w połączeniu z zasadniczo realistycznym stosunkiem do reprezentacji rzeczywistości, konsekwentnie budowaną autorską niby-ikonologią (powtarzające się wyobrażenia spalonych samochodów, kur, świń), a przede wszystkim – powracającym wątkiem polskości, czynią ze Szlagi natychmiastowego klasyka współczesnego malarstwa polskiego. Długo „dobrze rokujący”, „jeden z najbardziej obiecujących” młodych artystów prezentuje się tym, którzy nie mieli okazji zapoznać się z jego twórczością, ze swej najlepszej strony.

Rzetelnie uprzedzając, ale i nie dopowiadając zbyt wiele, wspomnijmy, że w kolejnych salach Szlagowe imaginarium podlega częściowej materializacji: są prawdziwe spalone auta, wypchane kury, ziemniaczki, bimberek i kto wie, czy nie klucz do (jednej z) interpretacji wystawy – model pracowni artysty na maleńkiej antresoli, która skądinąd, proszę mi wierzyć, jest obecnie najbardziej randkowym miejscem w Warszawie. Jeśli na wystawy chodzicie raz na pięć lat, to „Freedom Club” to jest właśnie ten moment. Zdaje się zresztą, że tyle mniej więcej minęło od superpopularnych „Lat walki”, prawda?

Radek Szlaga, „FREEDOM CLUB”
Warszawa, CSW Zamek Ujazdowski
7.09–18.11.2012

alt