Z Jeanem Rolin, autorem książki „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, rozmawia Marek Wasilewski
Czy często zdarzało się Panu być mylonym ze zmarłym niedawno reżyserem erotycznych horrorów Jeanem Rollin?
Jest niewielka różnica w pisowni nazwiska, jego się pisze przez dwa „l”. Wiele lat temu byłem w Bangkoku, gdzie pisałem reportaż na temat eksportu prostytutek z Tajlandii. To była poważna sprawa, w tamtym czasie z Tajlandii eksportowano dziewczyny do Paryża, Hamburga i wielu innych miast. Okazało się jednak, że pracownicy ambasady wzięli mnie za tego faceta, i myśleli, że przyjechałem po kryjomu do Tajlandii kręcić jakiś film pornograficzny.
Ważnym epizodem w Pana życiu był rok 1968.
Nie tyle rok 1968, ile to, co wydarzyło się później. Zostałem wyrzucony ze szkoły i z grupy, w której byłem. Zawsze byłem anarchistą i dysydentem. Moi towarzysze oskarżyli mnie o zdradę, bo nie zgadzałem się z ich metodami politycznymi. Nie mogłem się pogodzić z tym, że wzywali do przemocy. To były dla mnie bardzo interesujące czasy. Nie byłem sympatykiem studentów, jak na mój gust, za dużo było w tym wszystkim pustego gadania. Nie poszedłem na studia, bo uznałem, że mnie to juz nie interesuje. Zawsze lubiłem pisać, zaczynałem od redagowania ulotek, potem pisałem hasła do encyklopedii, w końcu zostałem dziennikarzem.
Porozmawiajmy o książce, skąd pomysł pisania o psach?
Od wielu lat pracuję jako reporter. Uprawiając ten zawód, widziałem w różnych częściach świata wiele dzikich psów. Zazwyczaj było to związane z takimi sytuacjami, jak wojna, exodus ludności cywilnej, klęski żywiołowe, a nawet zwyczajna bieda. Na świecie istnieje więcej krajów z dzikimi psami niż bez nich. W zachodniej Europie nie ma takich psów, może z wyjątkiem południowych Włoch, pewnych obszarów Hiszpanii.
W książce wprowadzone jest rozróżnienie pomiędzy psami bezdomnymi i feralnymi.
Określenie feral dog pochodzi z języka angielskiego, który okazuje się tu bardziej pomocny niż francuski. Z psem bezpańskim mamy do czynienia, gdy jego właściciel wyrzuca go z domu. Feral dog jest stworzeniem dzikim, które prawdopodobnie miesza się także z psami bezpańskimi. W krajach o dużej populacji takich psów możemy zaobserwować, że wyglądają one niemal tak samo. Przypominają pierwotnego dzikiego psa, takiego jak australijski Dingo. Są zwykle żółto-brązowe, ich pyski mają charakterystyczny kształt. Gdybyśmy wzięli na przykład pekińczyka i wypuścili na ulicę, po dwóch pokoleniach zbliżyłby się do opisanego przeze mnie typu. Obecność feralnych psów staje się bardziej odczuwalna tam, gdzie jest zagrożenie, gdzie sytuacja ludzi jest niedobra. Jednym przykładem jest Palestyna. Pisałem tam książkę o chrześcijanach i muzułmanach. Przez większość czasu chodziłem, bo nie prowadzę samochodu. I miałem wiele spotkań z feralnymi psami. Wiele takich psów pojawiło się w czasie oblężenia Sarajewa. Kiedy aktywność ludzka w oblężonym mieście wygasała, kiedy w nocy nie paliły się światła, można było zobaczyć stada takich psów, które niekiedy zagrażały ludziom. Jeszcze innym przykładem może być Turkmenistan, gdzie nagle zawaliło się społeczeństwo socjalistyczne i nikt nie wiedział, co będzie potem. Nie było pracy, mężczyźni siedzieli bezczynnie i pili alkohol.
Można by powiedzieć, że to nie jest książka o psach tylko o tych częściach świata, które znajdują się w poważnym kryzysie.
Tak, kontekstem tej książki jest upadek społeczeństwa.
Interesujący jest sposób pisania tej książki. Pojawiają się w niej obrazy, zarysowany jest pewien kontekst, a dopiero na końcu w tym krajobrazie pojawia się pies. I zazwyczaj ten pies nie jest najważniejszym elementem pokazanej sytuacji.
Rzeczywiście. Kiedy w czasie krótkiej wojny między Izraelem i Hezbollahem pojechałem do Libanu, chciałem pisać właśnie o psach. Zostałem jednak wysłany przez agencję informacyjną, potrzebowałem specjalnych pozwoleń, by przekroczyć granicę. Wykonywałem swoją pracę: spotykałem ludzi, bojowników, taksówkarzy, biskupów, ale miałem oko na feralne psy. Rzeczywiście, sytuacja interesuje mnie o wiele bardziej, a pies jest tylko pewnym symbolem. Symbolem katastrofy, tak jest w Biblii, „Iliadzie”, to są psy, które jedzą nie pogrzebane zwłoki.
Skoro mówimy o literackich odniesieniach, warto wspomnieć, że w książce jest też odniesienie do „Kaputt” Mallapartego.
Mallaparte jest jednym z kilku pisarzy, którzy zwrócili uwagę na feralne psy. Kiedy wróciłem do lektury „Kaputt”, okazało się, że jest tam cały obszerny rozdział poświęcony psom, czego nie pamiętałem. Jest też absolutnie łamiąca serce historia śmierci jego psa. To był znakomity pisarz, ale także wielki fantasta.
To jest także przykład pisarstwa, które uwolnione jest od obowiązku dokładnego zdawania relacji z tego, jak było.
Nie chcę porównywać tego, co pisał Malaparte, do moich reportaży, ale można tu znaleźć pewne podobieństwa w podejściu do opisywania rzeczywistości. Ta różnica między literaturą a reportażem polega na tym, że kiedy w tekście pojawia się narrator, ktoś, kto mówi „ja” – co jest absolutnie zabronione w dziennikarstwie, to zaczyna się fikcja.
W ten sposób można jednak opisywać rzeczy, które dla gazet są zupełnie nieważne, marginalne, ale które w ostatecznym rachunku najlepiej oddają realia.
Tak, myślę, że te marginalia stają się ważne, jeśli patrzymy na nie z dystansu. Zwykle to, co jest w centrum uwagi, nie jest najważniejsze. Mój kolega z „Le Monde” napisał kiedyś reportaż z Somalii. Nic z niego nie pamiętam, z wyjątkiem opisu drogi na pustyni, nad którą z wiatrem unosi się plakat z portretem jednego z przywódców. To jeden z najlepszych opisów Afryki, jaki kiedykolwiek czytałem. To na zawsze już zostanie w mojej głowie.
Pan także pisał o Afryce. Głównym tematem książki była historia przemycanego samochodu.
To był samochód z drugiej, a właściwie z trzeciej reki, który przewoziłem z przedmieść Paryża do Kinszasy. Robiłem to dla mojego przyjaciela, który był pułkownikiem w armii Mobutu, a teraz jest niezupełnie legalnym emigrantem w Paryżu. Plan był taki: przewieźć samochód do jego żony w Kinszasie aby mogła go używać jako taksówki i zarabiać pieniądze. Przewiozłem samochód do celu, ale był on już w takim stanie, że można go było tylko sprzedać na części. Podróżowałem głównie statkami, to było trudne zadanie, bo co chwila ktoś chciał mi z tego samochodu ukraść jakieś części. Najtrudniejszą częścią podróży było wydostanie samochodu z portu Matadi na rzece Kongo, gdzie o mało nie zostałem aresztowany pod zarzutem szpiegostwa.
Czy budowanie tego typu pretekstu dla napisania książki często się powtarza?
Napisałem wiele bardzo różnych książek. Niektóre z nich są całkowitą fikcją, ale prawie zawsze zanim coś napiszę, sprawdzam różne szczegóły. Moja najnowsza książka, która niedługo się ukaże, jest historią agenta francuskiego wywiadu, który zostaje wysłany do Los Angeles, aby zapobiec próbie porwania Britney Spears. W związku z tym spędziłem 3 miesiące w Los Angeles. Niemal wszystko w tej książce jest prawdziwe poza tym, że to fikcja. Lubię dokładnie opisywać miejsca, w których toczy się akcja moich powieści. Nie interesuje mnie wymyślanie miejsc, wolę wymyślać historie. Kiedy piszę, muszę sprawdzić, czy ten budynek na ulicy jest czerwony czy zielony…
Czy gwiazda popkultury także była poddana dziennikarskiemu śledztwu?
Oczywiście. Jak już mówiłem, nie prowadzę samochodu. Moi znajomi mówili mi: byłeś w tylu miejscach na świecie, ale jest jedno, gdzie nie poradzisz sobie bez samochodu – to Los Angeles. Poza tym do tamtej pory nigdy nie dotknąłem komputera. Jeden z moich przyjaciół powiedział, że tego już za wiele. Przekonał mnie, że co prawda za późno jest na naukę jazdy, ale komputer mogę jeszcze opanować. I miał absolutną rację! Bez komputera w Los Angeles pewnie bym zwariował. Odkryłem rzeczy, których bez komputera nigdy bym nie wiedział. W Internecie są strony poświęcone gwiazdom, to jest całkowicie szalone. Można się dowiedzieć, co w danej chwili robi Britney Spears, gdzie jest, co robi, z kim się spotyka. Mieszkałem w tanim motelu w zachodnim Hollywood, więc kiedy czytałem, że Britney robi zakupy u Robertsona, miałem czas, żeby tam dotrzeć i ją zobaczyć, bo zakupy zabierały jej ze 3 godziny. To nie jest rzeczywiste, Internet nie jest rzeczywisty, ale Britney Spears też nie jest realna. Lubię pracować nad czymś, na czym mi nie zależy, do czego mam dystans. Nie interesuje mnie Britney Spears robiąca zakupy i dlatego jest w tym dla mnie coś fascynującego.
Tu powtarza się metoda opisywania marginesu i przez ten margines docierania do istoty rzeczy. Britney jest przecież pewnym symptomem społecznym.
Tak, ale ja nie oceniam, tylko opisuję. Zwłaszcza, że Britney Spears – jeśli porównać ją z innymi gwiazdami – jest stosunkowo sympatyczna. Ma w sobie coś z przedstawiciela niższej klasy społecznej, coś dziecinnego. Więc nie odczuwam do niej żadnej niechęci. Myślę, że to będzie portret Los Angeles nakreślony z interesującego punktu widzenia.
Wróćmy do kwestii oceny. Podróżując po tych wszystkich strefach konfliktu, upadłych państwach, czy jako dziennikarz dokonuje Pan oceny, staje po którejś ze stron tych skomplikowanych nieraz konfliktów?
W trakcie konfliktu zawsze stajemy po czyjejś stronie. Powinno się pisać prawdę, nie zapominać rzeczy niewygodnych. Nie byłbym człowiekiem, gdybym nie stawał po czyjejś stronie. Jedna z pierwszych relacji pisanych przeze mnie w latach 70. dotyczyła konfliktu w Irlandii Północnej. Nie pojechałem tam jako dziennikarz, rzucałem kamienie w policjantów i brytyjskich żołnierzy. Nie zawsze miewałem rację, ale wtedy stałem po właściwej stronie. Ruch obywatelski w Irlandii Północnej, w przeciwieństwie do IRA, był w porządku. Kiedy po latach wróciłem do tego tekstu, by umieścić go w książce, z zadowoleniem stwierdziłem, że choć relacja jest sentymentalna, to jednak jest obiektywna. Nie kłamałem, nie wywyższałem żadnej ze stron. Tak samo w czasie wojny w Bośni, zdecydowanie popierałem Bośniaków i myślę, że także miałem rację, choć jestem pewien, że działy się też rzeczy, o których wolałbym nie wiedzieć. Dobry reporter zawsze jest stronniczy. Ważne jest, czy kłamie, czy nie. Weźmy na przykład wydarzenia w Libii, każdy normalny człowiek popiera rebeliantów. Trzeba jednak przyznać, że wielu Arabów żywi rasistowskie uprzedzenia w stosunku do czarnych. Jednocześnie powszechnie wiadomo, że Kadafi korzysta z usług ciemnoskórych najemników z państw afrykańskich. W rezultacie w Bengazi dochodziło do prześladowania ciemnoskórych robotników, którzy nie mieli nic wspólnego z najemnikami reżimu. Mimo tego, że popieramy rebeliantów, musimy opisywać także rzeczy, które nie świadczą o nich wyłącznie dobrze. To trudne, biorąc pod uwagę ich ciągle niepewną sytuację. Ale uczciwy dziennikarz musi to robić.