Powracając w myślach do „The Florida Project”, nowego filmu Seana Bakera, nie umiem wyróżnić jednej konkretnej sceny, która umiejętnie scharakteryzowałaby całe doświadczenie, jednego momentu mogącego służyć za niewielki skrót całości, idealnego na odpowiednie rozpoczęcie recenzji. Zamiast tego widzę przed oczami całą plejadę obrazów – kolejne przewijające się przez ekran ujęcia, powtarzające się motywy, dopiero w pewnym momencie łączące się w zamknięte dzieło. To film, który jak żaden inny w ostatnim czasie zbliżył się w swojej formie do samego funkcjonowania ludzkiej pamięci i tego, jak zapamiętujemy konkretne wydarzenia z naszego życia – subiektywnie, nieco bałaganiarsko i ze znaczącą ilością pozornie nieważnych szczegółów, których znaczenie możemy docenić zwykle dopiero wiele lat później. Bardziej niż konkretną fabułą Baker zainteresowany jest sposobem, w jaki małe, a czasem większe zdarzenia potrafią zaważyć na tym, kim jesteśmy; jaką mają rolę w niekończącym się rozwoju naszej osobowości. Ma to tym większe znaczenie, że ogromną większość seansu „The Florida Project” spędzamy, patrząc na świat z perspektywy dziecka. Zbliża to też całe doświadczenie do poczucia nadrealności – niesprecyzowanej do końca, magicznej właściwości świata przedstawionego, nieuzasadnionej żadnymi elementami filmowej ekspresji, kurczowo trzymającej się szeroko rozumianego realizmu. To właśnie ten specyficzny sposób obrazowania sprawia, że „The Florida Project” staje się jednym z najciekawszych kinowych przeżyć, których dane nam było ostatnio doświadczyć.
Samą fabułę filmu można streścić w kilku krótkich zdaniach. Moonee ma 6 lat i mieszka ze swoją mamą, młodziutką Halley, w zapyziałym motelu na obrzeżach florydzkiego Disneylandu, będącego schroniskiem dla biedniejszej części tamtejszego społeczeństwa. Cały seans jest zapisem ich dosyć powolnego życia podczas letnich wakacji – splotem różnorodnych scenek i wydarzeń, z których wyłania się obraz nieoczywistych relacji rodzinnych, a także portret niższej grupy społecznej, niesprowadzony jednak na szczęście do poziomu wtórnej krytyki czy niepotrzebnego współczucia. Na drugim planie przewijają się inne postaci – sprawujący pieczę nad przybytkiem Bobby, fenomenalnie sportretowany przez Willema Dafoe w jednej z najlepszych ról jego długiej kariery, mała dziewczynka Jancey, z którą Moonie zaczyna się przyjaźnić, czy przyjaciółka Halley – Ashley pracująca jako kelnerka i również samotnie wychowująca dziecko. Życia mija od jednego zapłaconego czynszu do następnego, ukazywane z subiektywnej perspektywy jednej z naszych dwóch głównych bohaterek próbujących wciąż przede wszystkim przetrwać, nie rezygnując po drodze z dobrej zabawy.
Baker nie opiera się tym razem tak mocno na gatunkowej ramie, która spajała w całość portret społeczności w jego ostatniej „Mandarynce”. Zamiast fabularnej struktury stawia na większą liczbę scen sprawiających wrażenie improwizowanych, nie przejmując się aż tak bardzo utrzymywaniem skocznego tempa akcji, a zamiast tego pozwalając swoim postaciom samym zapanować nad ekranem i w ten sposób zawalczyć o uwagę widza. Działa to wspaniale – okazuje się, że gatunkowość wcale nie jest mu w kinie potrzebna, a może nawet nigdy nie była. Nie sprawia to jednak, że Baker traci coś ze swojej reżyserskiej skrupulatności – na próżno szukać tu choć jednego zbędnego ujęcia, a często w pozornie najmniej znaczących z nich czają się najciekawsze konteksty. Tym razem za całością nie stoi też żaden filmowy „trik”, jakim była na przykład decyzja o nakręceniu „Mandarynki” w całości iPhonem. „The Florida Project”, choć wciąż jest projektem niskobudżetowym, nakręcone zostało profesjonalnym sprzętem i wygląda naprawdę olśniewająco. Ogląda się je tak, jakby autor zrzucając z siebie poprzednie restrykcje, w końcu pozwolił sobie na pełne rozwinięcie skrzydeł.
Duża w tym też zasługa klarowności samej myśli przewodniej filmu. Chociaż liczba postaci i kontekstów jest tutaj zatrważająca – każdy z bohaterów przechodzi podczas seansu przez pewną przemianę i każda z nich jest niejednoznaczna i ciekawa – całość utrzymana jest w ryzach konkretnego czasu i konkretnego miejsca akcji. Świat na obrzeżach kwitnącego królestwa późnego kapitalizmu, wypełnionego fałszywymi uśmiechami i zatrważającą rozrzutnością finansową, chociaż nie może dorównywać swojemu starszemu bratu pod względem splendoru, wciąż pozostaje od niego zależny. Baker z finezją ukazuje przeciekanie amerykańskiej kultury skupionej na pieniądzach do społeczności ludzi, którzy nie mogą pozwolić sobie na żadne Disneyowskie ekscesy – ujawnia się ono w używanym przez bohaterów języku, w przepychu sztucznie podrasowanych kolorów otaczających budynków, we wszechogarniającej mnogości pobliskich sklepów z podróbkami. Ten drugorzędny, udawany splendor przypomina nieco świat z niedawnego „American Honey” Andrei Arnold, ale ukazany jest z punktu widzenia sześcioletniej dziewczynki, przyswajającej wszystko w zupełnie inny sposób. I chociaż tworzona przez postaci sztucznie napompowana bańka pozornego bezpieczeństwa i poczucia, że do świata wesołych piosenek i niekończącego się bogactwa można się jakoś wkraść, musi w końcu pęknąć, reżyser nie wpada nigdy w pułapkę przesadnego dramatyzmu. Jego podejście do własnych bohaterów chroni „The Florida Project” od popadnięcia w jakikolwiek schemat – bez względu na wszystko, zawsze próbuje on ich zrozumieć i zawsze staje po ich stronie. Ma coś, czego w kinie zwyczajnie nie da się podrobić – absolutnie szczerą i niewyczerpaną empatię. Taką, która może się równać chyba tylko z tym, co pokazuje nam od lat w kinie Mike Leigh. Kiedy więc tylko wejdziemy już spokojnie w niespieszne tempo filmu i zapoznamy się ze wszystkimi postaciami, możemy poczuć się komfortowo i bezpiecznie. Wiemy w końcu, że na tę wycieczkę jesteśmy zabierani przez kogoś, kto jest absolutnie świadomy tego, co robi. I nie jest to też wycieczka, którą łatwo zapomnimy – to, jak „The Florida Project” subtelnie opowiada o rodzącej się przyjaźni czy dekonstruuje obraz człowieka zawsze robiącego wszystko, aby pomóc innym, przy okazji zapominając nieco o sobie, to absolutne mistrzostwo filmowej formy.
Kiedy ponad dwa lata temu pisałem moją recenzję „Mandarynki”, nie stroniłem od pochwał dla Bakera, ale nie byłem jednak świadomy potencjału, który sobą reprezentował. Jego kolejny film jest prawdziwym, pełnoprawnym artystycznym krokiem w przód – tak dalekim, że niezaprzeczalnie wprowadzającym go już w poczet najlepszych pracujących współcześnie reżyserów. Nawet jeśli „The Florida Project” miałoby się stać wyżyną jego filmowych możliwości (w co wątpię), to wciąż pozostaje ono osiągnięciem, o którym większość twórców może jedynie pomarzyć. To obraz, który spodobać się może każdemu bez względu na oczekiwania i stopień zainteresowania kinematografią samą w sobie. Wybierzcie się na tę wycieczkę, zabierzcie kogoś bliskiego ze sobą. Podziękujecie mi później.
„The Florida Project”
reż. Sean Baker
premiera: 29.12.2017