Archiwum
09.05.2017

Na marginesie kina

Mateusz Demski
Film Festiwale

Off Camera od początku wykazywała ambicje do tego, aby w swoich poszukiwaniach zapuszczać się na odległe marginesy kina artystycznego. Ale obecność na krakowskim festiwalu to doznanie dalece wykraczające poza pogrążoną w mroku salę kinową; jest ono okazją do konfrontacji rzeszy osób, które kino chłonie jak gąbka. Każdy festiwalowicz przez dziesięć ostatnich dni tworzył w głowie niepowtarzalny obraz tego wydarzenia: począwszy od pochylenia się nad miejscem kobiet w globalnym i lokalnym kontekście, aż po poszukiwania odpowiedzi na temat przyszłych losów ludzkości zawieszonych pośród futurystycznych wizji twórców. Wspólnym mianownikiem tegorocznego festiwalu okazały się jednak opowieści o ludziach poszukujących własnej tożsamości, wrzucanych bez uprzedzenia w dorosłość, a także obciążonych balastem relacji rodzinnych. W tę artystyczną filozofię wpisuje się werdykt jury pod przewodnictwem Agnieszki Holland, które postanowiło nagrodzić „Ostatnią rodzinę” Jana P. Matuszyńskiego.

Między słowami

Wspomniana inicjacja to słowo odmieniane przez wszystkie przypadki w tegorocznym Konkursie Głównym „Wytyczanie drogi”. W kilku tytułach twórcy dokonali wręcz dokumentalistycznej przebieżki przez ostatnią prostą dzieciństwa i młodości. Przykładem najbardziej znamiennym dla tej estetyki wydaje się wątek plemiennego obrzezania, a także następujący po nim okres inicjacji ukazany w filmie „Rana” pochodzącego z RPA Johna Trengrove’a. Debiutujący reżyser, niestety niezauważony przez jury, zestawiając brutalną plemienną tradycję z potrzebą buntu, wiesza na afiszu pytania nie tyle o współczesny kanon mężczyzny, ile o hipokryzję głosicieli patriarchalnego przesłania. Ale co ciekawe, ten eksploatowany przez lata w kinie afrykańskim temat u Trengrove’a został przedstawiony na tyle dosadnie i artystycznie, że nie sposób pozostać wobec niego obojętnym.

W tym doskonałym debiucie pewien nastolatek z Johannesburga zostaje oddany przez ortodoksyjnych rodziców pod skrzydła rdzennej starszyzny, która przekazuje z ogromną pasją przesłanki niepokojącego rytuału i dążenie do nawrócenia młodego pokolenia. Fantastyczna jest scena, w której chłopak zapada się w ciemnej lepiance ze swoim smartfonem i rave’owym utworem w słuchawkach, w ten sposób kontestując zastaną hierarchię. W innej, również zbudowanej na kontraście scenie bohater przyłapuje swoich mentorów podczas stosunku seksualnego, obnażając ich hipokryzję wobec homoseksualizmu. Tym samym ukonstytuowany status tradycji, który wydawał się oparty na żelaznych zasadach, zostaje sprowadzony do kolejnej złudnej konwencji naszych czasów, kolosa na glinianych nogach. U Trengrove’a z obnażona zatem zostaje skomplikowana sieć zależności, w której różnice pokoleniowe, klasowe, rasowe i odmienność seksualna odbijają się w życiorysach bohaterów. Film afrykańskiego reżysera fantastycznie łączy w sobie nienachalny manifest LGBT z folklorystycznym zacięciem dokumentalnym.

Jeśli pójść tym tropem, to podobne ambicje demaskatorskie, tyle że wobec ostracyzmu patriarchalnej wspólnoty, wykazał Marco Danieli w docenionym na ubiegłorocznym festiwalu w Wenecji „Worldly Girl”. Obiecujący punkt wyjścia w filmie kolejnego debiutanta stanowi niespotykana formuła kina inicjacyjnego poszerzona o kontekst religijny. Młoda dziewczyna należąca do społeczności świadków Jehowy próbuje sprostać wymaganiom rodziny, ale zarazem stara się przezwyciężyć nastoletnie dylematy tożsamościowe. Kiedy Giulia puka do naszych drzwi z Pismem Świętym w ręku i pyta o istotę wiary, otwieramy młodej, ambitnej, utalentowanej dziewczynie, która kurczowo trzyma się kaznodziejskiej działalności na rzecz wspólnoty. W pewnym momencie Danieli dokonuje jednak gwałtownego zwrotu i opowiada historię miłosną, która rozgrywa w niesprzyjającym uczuciom warunkach – gorące, spontaniczne zauroczenie zderza z surowym, konserwatywnym światem. W portrecie nastolatki, która spotyka na swojej drodze starszego od siebie mężczyznę i w pewnym momencie zostaje wykluczona z jedynego świata, jaki do tej pory znała, reżyser wyraźnie posługuje się kontrastem bazującym na klęsce współistnienia dwóch odrębnych światów. „Mój ojciec zwykł mówić, że zasady są jak klatka dla nurka wśród rekinów”, mówi jeden z bohaterów, oddając charakter tego skandalicznego mezaliansu. Reżyser skutecznie dramatyzuje zmianę społecznego frontu dziewczyny, jednak wątpliwość w tej układance budzi kryminalne zwieńczenie opowieści, tworzące jej nieprzyjemne stylistyczne pęknięcie.

Opowieścią z jeszcze innej bajki spod znaku wkraczania w dorosłe życie, a zarazem jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń krakowskiego konkursu był „Columbus” w reżyserii Kogonady. Tytuł filmu koreańsko-amerykańskiego artysty wizualnego odnosi się do niewielkiego miasteczka w stanie Ohio, mekki architektury modernistycznej. Jego film zasługuje na szczególną uwagę przede wszystkim ze względu na pozycję, jaką zajmuje w nim przestrzeń miejska. To właśnie ostre linie budynków, odwracalne kąty czy otwarte plenery okazują się świadkiem, a zarazem odbiciem kiełkującej relacji bohaterów. Casey, dwudziestoletnia koneserka miejscowej sztuki, podobnie zresztą jak bohaterka „Worldly Girl”, czuje się na tyle odpowiedzialna za rodzinę, że nieustannie trzyma się rodzinnej miejscowości – pracuje w lokalnej bibliotece i zaprzepaszcza szansę na rozwinięcie skrzydeł w koledżu. Okazją na opuszczenie gniazda zdaje się spotkanie z Jinem, synem profesora architektury, który wraca w rodzinne strony, aby odwiedzić umierającego ojca. Ten romans niemożliwy, w którym zamiast seksu widzimy zaledwie subtelne muśnięcia, a zamiast wielkich wyznań oglądamy pojedyncze spojrzenia, to swoisty hołd oddany „Między słowami” Sofii Coppoli. Być może to jedna z najlepszych metod opisu świata, z jaką zetknąłem się na tegorocznej Off Camerze – pozbawiona twardego kręgosłupa narracyjnego, ale za to pełna ciepłych i ironicznych dialogów, która ujmuje szczerym, niewykalkulowanym portretem spokrewnionych dusz.

Kino na grząskim gruncie

Trudno oprzeć się wrażeniu, że filmy, które tym roku stanęły do rywalizacji, uchylają się przed interwencjonizmem i pokusą przepisywania zagadnień widniejących na pasku popołudniowego wydania wiadomości. W przeciwieństwie do takiego Berlinale, gdzie zainteresowanie twórców już od pewnego czasu sprowadza się do zaangażowania politycznego i sytuacji uchodźców przypływających do Europy, goście krakowskiej imprezy zachowali neutralność. Ich filmy to opowieści najbardziej osobiste i nieuległe wobec pokusy tworzenia obyczajowych czy politycznych memoriałów. I to wydaje się najciekawsze, bo chociaż Off Camera dzięki swojemu prestiżowi stał się festiwalem naznaczonym czerwonymi dywanami, blaskiem fleszy czy głośnymi nazwiskami, które nie stronią od debaty publicznej, to pozostał wierny swojej idei, jakoby kino nasłuchiwało, brało pod lupę, ale zarazem nie uwieszało się na sejmowej mównicy. To dlatego nie uświadczymy tam politycznego kina z brodą, które trąci myszką. Ale jednocześnie wciąż nie możemy nastawiać się na dzieła wybitne.

O ile wspomniane „Rana” i „Columbus” czy obrazy polskich przedstawicieli (o których więcej za chwilę) urzekły mnie pełną świadomością w kreowaniu wiarygodnych światów filmowych, o tyle taki „Dayveon”, wyróżniony za zdjęcia Dustina Lane’a, okazał się zaledwie płytką i wyciętą z tektury reprodukcją procesu dojrzewania i poszukiwań autorytetu. Mimo że pod względem warsztatu, detalu i sugestywnej symboliki czarnych, amerykańskich przemieść film Ammana Abbasiego bez wątpienia działa, to jednak po dłuższym czasie męczy i nie wyłania się z niego żadna przenikliwa czy frapująca diagnoza afroamerykańskiej codzienności. Szersze pole do refleksji w perspektywie eksploracji kulturowej tożsamości wydawał się mieć za to laureat nagrody FIPRESCI, czyli „Pop Aye”. Film pochodzącej z Tajlandii Kirsten Tan opowiadający historię rozczarowanego życiem architekta w średnim wieku, który powraca do chwil z dzieciństwa spędzonego z dala od zgiełku wielkiego miasta, to niecodzienne połączenia kina drogi z tradycjami new queer wave. Nie ulega wątpliwości, że ten mariaż gatunków i stylistyk pozostawił niejednego wytrwałego widza w stanie permanentnej dezorientacji, jednak koniec końców wymknął się spod kontroli. Filmowi szkodzi karykaturalna estetyka, za pomocą, której twórcy wytrącają nas z odbiorczego komfortu, popadając przy tym w natręctwo i pretensjonalność. „Pop Aye” zmusza do zmierzenia się aluzjami, które nie mają żadnego rzeczowego rozwiązania.

Off a sprawa polska

Ale w takich festiwalowych bublach nie ma wszak nic dziwnego. Offcamerowy konkurs główny zawsze osadzony był na grząskim gruncie, po którym należy się poruszać wyjątkowo ostrożnie. Oglądającym filmy tegorocznej sekcji konkursowej co prawda mogło się wydawać, że niewiele z tych obrazów było twórczym oświeceniem, niewiele przyprawiło o dreszcze, ale nie ulega wątpliwości, iż wpisują się one w idee dużych festiwali, nakreślając szeroką panoramę współczesnego kina niezależnego. Off Camera uważnie nasłuchuje autonomicznego głosu, który wydobywa się z gardeł nowego pokolenia twórców – tych błądzących, eksploatujących gatunkowe klisze, a przy tym lawirujących wokół tematów jednak nam bliskich. Filmami wpisującymi się w ten trend, które okazały się zarazem największym wydarzeniem tegorocznej konkursu głównego, były dwie rodzime produkcje. Udowodniły one również, że polskie kino ma coraz więcej do powiedzenia. Nieprzypadkowo na tle dziesięciu filmów nadesłanych z czterech stron świata jury Konkursu Głównego „Wytyczanie drogi” przyznało główną nagrodę „Ostatniej rodzinie”.

Nic dziwnego, że laury jury i publiczności trafiły na ręce Jana P. Matuszyńskiego, ale o tym filmie, niezaprzeczalnie najważniejszym debiucie polskiego kina ostatnich lat, napisano już wszystko. Warto się na chwilę pochylić nad drugim polskim akcentem docenionym przez Młodzieżowe Jury Skrytykuj.pl, czyli „Butterfly Kisses” w reżyserii Rafała Kapelińskiego. Ta niskobudżetowa produkcja za sprawą Kryształowego Niedźwiedzia na Berlinale zyskała już status elektryzującego debiutu. I nic w tym dziwnego. „Butterfly Kisses” wbijają w fotel, wywołując zarazem potok uwierających refleksji. Film Kapelińskiego to coś więcej niż krzykliwy manifest rodem z brytyjskiego kina społecznego i mroczny obraz młodego pokolenia pozbawionego perspektyw. Film wygrywa także na poziomie stylistycznej przebojowości, która uderza nieszablonowością i nastoletnim wręcz spojrzeniem na kino. Czarno-białe zdjęcia nawiązujące do Fritza Langa, klasyki niemieckiego ekspresjonizmu, kadry nasycone zwierzęcą symboliką, a zarazem odważne przełamanie klasycznych utworów organowych Nathana W. Kleina dzikimi rytmami Die Antwoord tworzą stylistyczny patchwork, jakiego w tym roku na Off Camera przyszło ze świecą szukać. Artystyczną nadwyżką tego filmu i jego hipnotyzującym rytmem można by obdarować przynajmniej połowę tegorocznych obrazów konkursowych.

 

10. Netia Off Camera
Kraków
28.04 – 7.05.2017

„Pop Aye”