Archiwum
29.02.2016

Najgroźniejsze zwierzę

Michał Piepiórka
Film

„Na granicy” Wojciecha Kasperskiego rozpoczyna się ujęciem samochodu jadącego krętą drogą wśród drzew. Gdzieś już to widzieliśmy, prawda? „Lśnienie”, „Funny Games” – od razu wiemy, czego możemy się spodziewać. Reżyser pierwszym ujęciem wywołuje ciarki na plecach znających te filmy. To, co dzieje się dalej, również mieliśmy okazję już gdzieś, kiedyś zobaczyć – w jakimś filmie, pewnie nawet niejednym. Zadziwiające jednak, że ten całkowity brak oryginalności nie przeszkadza. Debiut fabularny znanego dokumentalisty jest idealną realizacją gatunku. Mknie wydeptaną tysiącami stóp filmowców ścieżką niczym nieźle naoliwiona maszyna.

Thriller to bardzo wymagający gatunek. Jego fundamentem jest gęstniejąca atmosfera, podbijane ze sceny na scenę napięcie, nieoczekiwane twisty, precyzyjny i przekonujący scenariusz, mocni bohaterowie – duchota i dreszcze. Rzadko biorą się za niego debiutanci – podobnie jak za kryminał. Wymaga świetnego warsztatu i wyczucia. Jedna fałszywa nuta i napięcie ulatuje, wkrada się banał albo bądź śmieszność. Nie miał w naszej kinematografii dobrej passy, bo nigdy nie ceniło się u nas filmowych rzemieślników – opowiadaczy interesujących, wciągających historii. „Na granicy” być może za jakiś czas zostanie nazwany filmem przełomowym – nie ze względu na swoją artystyczną wartość, ale realizacyjną przyzwoitość, której tak często polskim filmom brakuje. Kasperski udowodnił, że znakomicie panuje nad rzemiosłem –na pewno dopomógł mu w tym również Łukasz Żal odpowiedzialny za zdjęcia.

Fabułę można streścić w kilku zdaniach. Ojciec z dwoma dorastającymi synami jedzie w Bieszczady, by zamieszkać w głuszy, w domku straży granicznej. Nieoczekiwanie odwiedza ich nieznajomy – przemarznięty, usmarowany nie swoją krwią przybysz. Ojciec wyrusza w wędrówkę po jego śladach, by dowiedzieć się, co się stało, chłopcy w tym czasie mają pilnować śpiącego. Gdy ten się budzi, rozpoczyna się psychologiczna i fizyczna gra o dominację, która ma doprowadzić do odkrycia prawdy o nieznajomym. Pięciu aktorów w jednym miejscu, wokół nich bieszczadzkie pustkowia zasypane śniegiem. Ta redukcja działa jak we wspomnianym filmie Hanekego – ogranicza możliwości, uwydatnia konflikty, wzmaga duszność, zagęszcza atmosferę. Minimalizm pomaga skupić się na niuansach – rekwizytach, drobnych gestach, słowach i relacjach.

Film rozkręca się powoli, zbyt długie preludium prowadzące do decydującej konfrontacji każe myśleć, że twórcy nieco błądzą. Nie wiedzą, w którą stronę pójść, na czym budować atmosferę, jak podbijać napięcie, budowane na początku muzyką, zdjęciami oraz dość oczywistymi i zgranymi tropami. Bieszczadzka głusza, nie ma gdzie uciec, za oknem ciemnieje, radio nie odpowiada, a w domu młodzi sami z obcym. Choć nic mrożącego krew w żyłach niby nie dzieje się, twórcy usilnie starają się nas przekonać, że powinniśmy się bać. To wydłużające się oczekiwanie i coraz bardziej natrętne przekonywanie, że to już czas, byśmy, tak jak młodzi bohaterowie, wyli ze strachu – może irytować. Nieznajomy nie wywołuje lęku, lecz ciekawość. Choć posiada aparycję leśnego drwala, a jego ciało zdobią fikuśne tatuaże, jakoś z początku trudno się go przestraszyć – bardziej nęci skrywaną tajemnicą. Po odkryciu jego tożsamości zaczyna się prawdziwa „zabawa”. Kasperski znakomicie korzysta ze zwrotów akcji. Gdy wydaje nam się, że już wszystko wiemy, a historia mknie w znanym kierunku, jakaś drobnostka zmienia układ sił i reguły gry.

Debiutant wie, w jakich momentach podbijać atmosferę, kiedy przyśpieszyć akcję. Gdy fabuła wejdzie już na właściwe tory, twisty zakręcą nam w głowach, reżyser zaczyna pogrywać naszymi emocjami, jak chce. Zaskakuje i myli tropy. To, co wydawało się największym zagrożeniem, wcale nim nie jest. Samotny domek w środku niczego, surowy klimat, górzyste ostępy sugerują, że głównym przeciwnikiem bohaterów będzie nieprzyjazna natura, a fabuła będzie zmierzać ku typowemu kinu survivalowemu. Nic bardziej błędnego – największym drapieżcą okazuje się najgroźniejsze zwierzę na planecie, czyli człowiek. Kiedy natomiast wydaje się, że Kasperski ewidentnie stara się hamować – nie ma zamiaru zanadto epatować przemocą i przestaje już szargać nasze nerwy, ponownie zaskakuje.

Reżyser nie sili się na artyzm. Nie dodaje do swojej historii żadnego drugiego dna. Nie zależy mu na filozoficznych dysputach ani socjologicznych wiwisekcjach. Nie bawi się gatunkiem, tylko go sprawnie realizuje – nie ma autorskich ambicji, co nie jest w polskim kinie tak częste. „Na granicy” to kino czysto rozrywkowe, bezpretensjonalne – całkowicie popularne. Takich fabuł potrzebuje nasza kinematografia, a publiczność może przekonać się, że tworzone w Polsce filmy robi się również z myślą o niej. Tylko w jednym wątku Kasperski zabawia się w psychologa, pogrywając nieco genderem. Zadaje pytanie, co definiuje męskość – którędy wiedzie droga do jej realizacji. Znamienne, że właśnie ten element filmu wypada najmniej przekonująco. Być może dzieje się tak z powodu gry dwójki młodych aktorów, słabo wypadających na tle zniuansowanych ról Andrzeja Chyry i Marcina Dorocińskiego.

„Na granicy” to kino ulepione z celuloidu – ze znanych tropów, obrazów, rozwiązań. Niby wszystko gdzieś było, każdy element można odnaleźć w innej produkcji, ale całość może chwycić za gardło. Kasperski jest nieprzewidywalny – momentami idzie utartymi szlakami, by za chwilę wziąć nas na przejażdżkę poboczem. Nie wynika to z próby eksponowania autorskiego ego, a raczej z chęci zafundowania nam jeszcze większej frajdy.

alt