Archiwum
03.06.2011

Na dobrej drodze

Adrian Tomczyk
Rozmowy

Z wokalistą grupy Riverside, Mariuszem Dudą, po poznańskim koncercie, będącym częścią jubileuszowej trasy koncertowej z okazji 10-lecia istnienia zespołu, rozmawia Adrian Tomczyk.

Wróciliście niedawno z trasy po Europie, byliście między innymi we Francji, Anglii, Holandii, Niemczech, Bułgarii, na Węgrzech… W Rumunii! Zanim ponownie wrócicie do Polski, na przystanek Woodstock, znów odwiedzicie latem Niemcy i Holandię. Interesuje mnie, jaka jest Wasza pozycja za granicą. Udało Wam się, bo umowę z zagranicznym wydawcą podpisaliście już w 2004 roku.
Nie my jedyni podpisaliśmy takie umowy z zagranicznymi firmami, bo inne polskie zespoły również gdzieś tam się za granicą obijają, tyle że w mniejszym stopniu. Ale to prawda, że udało nam sie jako jednym z pierwszych niemetalowych zespołów zaistnieć bardziej za granicą niż w Polsce głównie za sprawą zagranicznych kontraktów. Dzięki temu, kiedy podpisaliśmy w 2004 roku umowę, najpierw z Laser’s Edge, a potem z InsideOut, stwierdziliśmy, że nie można się bać, zaryzykowaliśmy i zaczęliśmy organizować własne trasy koncertowe za granicą. Zebraliśmy sobie ekipę ludzi i zaczęliśmy jeździć po europejskich klubach. Podkreślę: nie było tak, że nagle wszystkie wytwórnie zaczęły nam proponować koncerty za granicą i sponsorować nas. Nic z tych rzeczy. To wszystko była nasza ciężka praca. Wszystko postawiliśmy na jedną kartę. W 2005 czy w 2006 roku zaczęło na koncerty przychodzić coraz więcej osób. Potem jeszcze więcej, no i teraz, cóż, nie ma pustek. Nie zapełniamy wprawdzie stadionów ani kilkutysięcznych klubów, ale tych 600, 700 osób w niektórych miejscach zawsze się pojawia. A to juz duży sukces jak na nasze realia. Teraz, na tej trasie, wszędzie mieliśmy komplet. A to nie jest trasa promująca album, tylko taki nasz jubileusz. I tym bardziej to nas cieszy.

Gatunek muzyczny, który reprezentujecie, zdążył się w Polsce przez te 10 lat rozwinąć. Świadczą o tym choćby takie inicjatywy, jak „Progressive Tour 3D” Piotra Kozieradzkiego, Waszego perkusisty. Kiedyś jednak tak dobrze w naszym kraju nie było. Teraz przez media zagraniczne jesteście określani jako „the most popular progressive band in Poland”, stąd moje pytanie: dlaczego akurat ten gatunek muzyki wybraliście?
Zanim odpowiem, przy okazji tych wszystkich określeń – zauważyłem, że żyjemy w czasach muzyki „post”. Wszystko jest post-rockiem, post-metalem, post-czymś tam. Nawet Riverside określane jest teraz słowami „zespół post-progresywny”. W którymś niemieckim magazynie przeczytałem też, że jesteśmy „art’n’prog”. Popatrz, co to się porobiło [śmiech]. Dzięki bogu, nie zaliczają nas więc do tych najbardziej wtórnych zespołów progresywnych…
Osobiście cieszę się, że muzyka progresywna nabrała teraz innego znaczenia. Jeszcze kilka lat temu, kiedy ktoś mówił, że słucha progresywnej muzyki, wszyscy kojarzyli to z zespołami Pink Floyd, Yes, Genesis, King Crimson. My nie chcieliśmy być tylko z nimi kojarzeni. Bliżej nam było do kapel z lat 90., takich jak Porcupine Tree, które inspirowało się tymi zespołami z lat 70., ale zrobiło wiele rzeczy na swoją modłę. Bliżej nam było do nowego grania, czegoś pomiędzy rockiem, metalem a nawet popem. Myślę, że w pewien sposób również i my zrobiliśmy taki most między starym rockiem progresywnym a jego nowszą odmianą.
I teraz odpowiadając na pytanie – wybraliśmy tę muzykę ze względu na brak jakichkolwiek barier. Można tu łączyć style, bawić się konwencją. Kiedyś było to bardzo hermetyczne, ale na szczęście ten gatunek się zmienił. Teraz w muzyce wszystko ze sobą jest łączone, zespołami progresywnymi okazują sie zespoły, które wcześniej nie miały nawet z tym nic wspólnego. Zresztą nie mówi się już, że zespół gra rock progresywny, tylko, że gra muzykę ambitną. My zawsze chcielibyśmy być właśnie takim zespołem i wciąż nad tym pracujemy.

A rozwój gatunku w naszym kraju – czy to dla Was dobrze, czy nie do końca? Bo z jednej strony, byliście i jesteście inspiracją, motywacją. Z drugiej – ukręciliście na siebie bicz, bo swoim sukcesem pomogliście się urodzić swojej konkurencji.
My przede wszystkich chcieliśmy przebić się naszą muzyką do szerszego grona słuchaczy. Przebić do innej publiczności, nie tylko tej słuchającej Genesis i Marillion. To był nasz cel i to, myślę, nam się udało. Owszem, nastąpił później pewien rozwój gatunku, ale trochę też ubolewam nad jednym faktem. Czasem spotykam się w rozmowach z ludźmi czy choćby na forach internetowych z pretensjami, typu: „jak to jest, że wprawdzie mamy w Polsce dużo zespołów grających muzykę progresywną, a na ich koncerty wciąż przychodzi po 30, 40 osób?”. Ludzie ci wychodzą z założenia, że ten specyficzny rodzaj muzyki, jakim jest „polski rock progresywny”, przeznaczony jest tylko i wyłącznie dla ludzi „inteligentnych i wrażliwych”, i że tacy ludzie są w mniejszości, bo reszta słucha tylko popu i Radia Zet. Nie o to chodzi – ludzie lubią chodzić na koncerty zespołów, które grają po prostu fajnie. Które coś w sobie mają, które ludzi przyciągają, pomysłem, charyzmą, indywidualnościami, przy okazji …również muzyką! Niestety wiele polskich zespołów, które teraz funkcjonują, hm, nie chciałbym nikogo urazić, ale wydaje mi się, że większość z nich nie ma po prostu w sobie specyficznego magnetyzmu, czegoś, co by do nich ludzi przyciągało. Granie muzyki progresywnej czy muzyki jakiejkolwiek to nie wszystko, trzeba mieć jeszcze na nią swój pomysł, i pomysł na zespół. Oczywiście nie mówię, że nie mamy w ogóle, jak to nazwałeś, konkurencji. Jest trochę oryginalnych polskich interesujących formacji muzycznych spod znaku omawianego przez nas gatunku, które mają w sobie coś z tych rzeczy, które wymieniłem. Dla mnie perełkami są takie zespoły, jak choćby Indukti, które na żywo wbija w ziemię, czy Tides From Nebula, którzy maja taki performance, że tylko im pozazdrościć. Z tymi ostatnimi byliśmy zresztą niedawno w trasie zagranicznej. O, na przykład zespół Lebowski nagrał w końcu coś innego, ci poszli w sample z polskich filmów – wiem, że ich muzyka bardzo się spodobała.
Natomiast większość zespołów progresywnych w naszym kraju wchodzi w dziwną, ślepą uliczkę i nie potrafi jakoś odnaleźć czegoś, co by ich wyróżniało. Myślą, że jeśli grają ambitne dźwięki, to wystarczy. I owszem, dużo ich jest, ale jakoś poza progresywnymi portalami nigdzie ich nie widać. Trochę szkoda. Liczę jednak na to, że ten nasz nowy polski rock progresywny czy też ambitny rock kiedyś trochę się obudzi, za czym również pójdą wydawcy, a potem ludzie.

Zestarzeliście się nie tylko Wy, również Wasi fani. Sam zażartowałeś w którymś wywiadzie, określając waszą muzykę jako młodzieżową. Ta młodzież od momentu powstania zespołu czy od chwili nagrania dema – młodzieżą być przestała.
Zauważyłem, że niejacy modni obecnie hipsterzy słuchają teraz muzyki dziwnej, której po prostu nie da się słuchać. A generalnie wszystko to, co ma melodię i słucha tego więcej niż 100 osób, jest złe. Ponieważ na nasze koncerty nie przychodzi po 40 osób – jesteśmy przez tego typu ludzi uważani za zespół kompletnie popowy i komercyjny [śmiech] i – jak właśnie kiedyś zażartowałem – młodzieżowy. Od samego początku byliśmy nastawieni na to, że będziemy grać muzykę związaną z ambitniejszymi odmianami rocka – nazwijmy to, jak chcemy – ale będziemy chcieli dotrzeć z naszą muzyką gdzieś dalej. Chcieliśmy się otworzyć na ludzi i to nie tylko tych czytających białe-czarne biuletyny o nieistniejących zespołach z lat 70. Starzejemy się, owszem, nasi fani również, i powiem ci, że obecność tych, którzy lojalnie się starzeją razem z nami i są nam wierni, to chyba najlepsza nagroda, jaką moglibyśmy otrzymać na ten jubileusz. W tym momencie starzenie się tylko zachęca do ponownego bycia pięknym i młodym [śmiech].

Kilka lat temu jednak zespołu Riverside słuchali przeważnie ludzie młodzi, w wieku 17–20 lat. A dziś na koncercie było widać przede wszystkim ludzi dorosłych, po dwudziestce, a nawet dużo, dużo starszych. Widziałem nawet ojca z synem, którzy robili sobie zdjęcia z tobą i Michałem (Łapajem – przyp. red.).
Cieszymy się, że „muzyka łączy pokolenia” i tak dalej. U nas chyba zawsze od początku dzieci przychodziły z rodzicami i odwrotnie.

Dementujemy więc plotki, żadnego określonego „targetu” nie macie.
Nie. Z drugiej strony, kiedy patrzę na fanów zza granicy, to widownia na szczęście nam trochę młodnieje. We wszystkich krajach, oprócz, co ciekawe, Holandii.

10 lat, 4 płyty długogrające, 1 koncertowe DVD. Do tego single, 2 minialbumy. Co dalej? Mamy modę na wydawnictwa unplugged i symfoniczne „best of”. Co o tym myślicie?
Nie chcieliśmy nigdy wplątywać się w tego typu rzeczy. Za każdym razem, kiedy taki pomysł się przewijał, uznawaliśmy, że lepiej jest wydać minialbum z kilkoma nowymi utworami.
Obecny rok przeznaczamy zresztą przede wszystkim na pozamykanie różnych rzeczy. Nowy minialbum „Memories In My Head” specjalnie nawiązuje do początków naszej działalności. Chcemy zamknąć pewne koło. Osoby, które po dwóch pierwszych płytach przestały nas słuchać i teraz sięgną po to wydawnictwo, stwierdzą pewnie, że w kółko gramy to samo [śmiech].
Firma Kscope poprosiła, żeby wydać jeszcze bonusy do białego i czarnego Lunatic Soul (Mariusz Duda do udziału w solowym projekcie zaprosił muzyków zespołów, z którymi wcześniej współpracował, a także znajomych z branży muzycznej – przyp. red.), więc jesienią tego roku będziemy mieli Lunatic Soul „Impressions”.
Natomiast już w przyszłym roku mamy nadzieję zrobić z Riverside coś nowego, może nawet naszą własną rewolucję muzyczną? Zobaczymy. Pozostaniemy przy swoim charakterze, ale zdecydujemy się na znacznie odważniejsze kroki niż do tej pory. Na pewno nie będzie to kontynuacja ostatniego albumu „Anno Domini High Definition”. Nasze opus magnum wciąż mamy przed sobą. Coś, po czym stwierdzimy, że to właśnie na to pracowaliśmy przez te wszystkie lata. Nie wiem, czy to będzie ta najnowsza płyta, czy może następna. Ale jesteśmy na dobrej drodze.

Wasz utwór „Forgotten Land” znalazł się na ścieżce dźwiękowej do gry komputerowej „Wiedźmin 2”. Byłem ciekaw, czy to sposób na promocję, czy też może sympatia do prozy Sapkowskiego lub gier komputerowych. Podczas koncertu zdradziłeś jednak, że to zwykły przypadek.
Tak, to był przypadek, choć książki Andrzeja Sapkowskiego również czytywałem. Zarówno wiedźmińskie opowiadania i sagę, trylogię husycką, jak i „Żmiję”, której raczej nie polecam. Do tego jestem konsolowcem i w pewnym, bezpiecznym stopniu podoba mi się bliskie obcowanie z postępem technologicznym, ta cała rewolucja w świecie gier wideo bardzo mnie kręci. Generalnie gry mnie kręcą, jestem graczem. Przy wielu tytułach spędzałem dużo czasu, a żeby czasu tego nie zmarnować, to przekuwałem doświadczenia związane z tego typu fabułami na utwory czy choćby odniesienia w swojej twórczości. Przykładowo utwór „02 Panic Room” inspirowany grą „Silent Hill” czy teraz właśnie „Forgotten Land” inspirowane są w jakiś sposób z grami RPG.
Płyta „Memories In My Head” traktuje o upływie czasu. Chciałem w tym utworze pokazać upływ czasu w możliwie najbardziej brutalnej formie, poprzez upadek starożytnej cywilizacji. Trochę unosi się więc tutaj klimat gier RPG. Sam jestem fanem na przykład serii „The Elder Scrolls”. Kiedy zadzwonił do mnie Tomek Gop z biura CD Projekt z pytaniem, czy nie mamy jakiegoś fajnego kawałka w stylu RPG – to był naprawdę zbieg okoliczności, że coś takiego mieliśmy. Poza tym trochę grałem w pierwszego „Wiedźmina” – podoba mi się, że ta gra przywraca jego dobre imię po filmie i serialu telewizyjnym, więc cieszyłem się, że mogę dodać swoje trzy grosze to tego ambitnego projektu.

Poznań, 27.05.2011



Z wokalistą grupy Riverside, Mariuszem Dudą, po poznańskim koncercie, będącym częścią jubileuszowej trasy koncertowej z okazji 10-lecia istnienia zespołu, rozmawia Adrian Tomczyk.