Duet z Baltimore zadebiutował w 2006 roku albumem zatytułowanym po prostu „Beach House”. Płyta, choć piosenkowa, to jednak budowana przede wszystkim na klimacie i aurze, a nie melodyjności. Dwuosobowy skład zespołu niejako wymusił oszczędność brzmienia, dlatego ów klimat oparto na bardzo minimalistycznie dobranych elementach. Przede wszystkim jest to głos Victorii Legrand (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa – kompozytor Michel Legrand jest wujkiem artystki) – eteryczny i przeciągle sączący się w kolejnych utworach, ale jednocześnie niski i zimny. I choć to właśnie on w dużej mierze decyduje o rozpoznawalności muzyki Beach House, to jednak krytycy porównywali Victorię Legrand do wielu wokalistek, najczęściej ujawniając jej estetyczne pokrewieństwo wobec Nico, co wydaje się w dużej mierze porównaniem „na zachętę”. Szukając bardziej „rówieśniczych” podobieństw, warto wspomnieć Molly Nilsson ze Szwecji, której tembr głosu jest bardzo podobny, choć może z większym naciskiem na chłód i dystans niż zmysłowość i ulotność, jak ma to miejsce u wokalistki Beach House.
Uzupełnieniem warstwy wokalnej na „Beach House” były dźwięki nawet nie oszczędne, lecz wręcz skąpe – instrumenty klawiszowe obsługiwane przez Legrand, gitara, za brzmienie której odpowiada druga połowa duetu, czyli Alex Scally (ujawniający się jako wielki miłośnik techniki slide) i momentami – wychodzące wręcz na plan pierwszy – podkłady wygenerowane przez perkusyjne automaty. W rezultacie otrzymaliśmy na pierwszej płycie poetykę brzmiącą jak, z jednej strony, wyciszony shoegaze, z drugiej zaś – minimalistyczny dream pop. Zamiast takiego tasowania gatunkowych etykietek moglibyśmy też użyć kilku porównań do innych zespołów, gdyż jest w muzyce Beach House na pewno sporo z Mazzy Star (gdy na plan pierwszy wychodzą gitara i wokal Legrand), a jednocześnie niemało podobieństw choćby do Broadcast (w momentach akcentujących brzmienie syntezatorowe i dźwięk drum machines). Konkluzja z takiego stanu rzeczy jest niestety jedna i niezbyt miła dla zespołu: debiutancka płyta amerykańskiego duetu, choć mająca swój urok (i jak się miało później okazać – także całkiem sporo fanów), raczej nie należała do odkrywczych. Trudno ją także uznać za taką, która mogłaby na dłużej pozostać w pamięci, bo chyba tylko utwór „Master of None” wyłamuje się jako odrębna kompozycja, a reszta rozpływa się w ponad półgodzinnym letargu.
Powyższa sytuacja w przypadku debiutu to jednak żaden grzech. Gorzej, gdy następne płyty wskazują na nadmierną skłonność do „przemycania” podobnych – znanych już dobrze – pomysłów. Artyści nagrywali kolejne albumy dokładnie co dwa lata i z równą konsekwencją obstawali przy swoim pomyśle na muzyce, w pewnym sensie stając się „zespołem jednej płyty”, tyle że nagrywanej po wielokroć. Ewentualne skoki w bok nie osiągnęły nigdy skali artystycznej wolty, choć – nieco bardziej dynamiczna i zniuansowana aranżacyjnie – płyta „Teen Dream” z 2010 roku była interesującą odmianą, stanowiąc jednocześnie chyba najlepszy album duetu i nieco korygując ścieżkę, po której zespół miał podążać dalej. Ale dwa lata później (na płycie „Bloom”) zamiast zaskoczenia i odbicia w jeszcze inną stronę słuchacze dostali kolejną odsłonę Beach House 2.0, czyli grupy grającej po prostu „siebie”, z nieco tylko większą werwą niż na pierwszych albumach i pokazującej, że konsekwencja jest dla niej chyba wartością nadrzędną wobec ryzyka artystycznych poszukiwań.
Tegoroczna płyta pojawiła się w trzy lata po albumie „Bloom”, muzycy zrezygnowali zatem z dwuletnich interwałów wydawniczych. Powiedzmy, że jest to pierwsza niespodzianka. I na tym właściwie z zaskoczeniami koniec. Duet z Baltimore raczy nas bowiem kolejną inkarnacją ich, tak dobrze już znanego, stylu. Płyta rozpoczyna się mocnym akcentem, bo „Levitation” to być może jedna z lepszych kompozycji zespołu w ogóle. Później jest czasem bardziej gitarowo („Sparks”), czasem zaś bardziej elektronicznie („Space Song”), ale nieustannie po prostu „beach housowo”. Dostajemy więc dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać i co – a to już gorsza wiadomość – otrzymaliśmy już wcześniej nie raz. Nie jest to sytuacja z kategorii rozczarowań dramatycznych, ale niedosyt pozostaje.
Czego brakuje – przecież całkiem przyzwoitej i na pewno nieodrzucającej muzyce Beach House – by zaakceptować ją nawet w sytuacji tak uderzającej powtarzalności? Wróćmy na chwilę do wspomnianego wcześniej zespołu Mazzy Star, gdyż wydaje się, że choć formacji Beach House blisko do tego pierwszego duetu, to właśnie porównanie ich obu może nam unaocznić problem trapiący muzykę Victorii Legrand i Alexa Scally’ego. Mazzy Star to również duet (zjawiskowa Hope Sandoval i David Roback) i do tego w podobnie minimalistyczny sposób organizujący swoją muzykę. Klimat i brzmienie również zbliżają oba zespoły do siebie – nieprzypadkowo, gdy Beach House zaczynali wydawać swoje płyty, skojarzenie z Mazzy Star (którzy nagrywali przede wszystkim w latach 90.) było jednym z częściej używanych do skrótowego zdefiniowania muzyki duetu z Baltimore. No i wreszcie – Victorię Legrand naprawdę można momentami pomylić z Hope Sandoval, choć wydawałoby się, że tej drugiej nie sposób pomylić z nikim innym. Co więc sprawia, że żadna z płyt Beach House nie osiągnęła poziomu wyznaczonego choćby przez „Among My Swan” duetu Sandoval–Roback? Być może to zaskakujące, lecz klucz tkwi chyba w melodyce, która nierzadko jest prostą drogą do trywializacji piosenki, ale jednocześnie może jej nadawać wyrazistości i odrębności. Bez wątpienia wystarczy raz posłuchać „Fade Into You” czy „Flowers in December” wyśpiewywanych przez Sandoval, by już nigdy tych piosenek nie zapomnieć. Grupa Beach House wypracowała natomiast na pewno pewien „sznyt”, pozwalający ją odróżnić od innych zespołów, ale jednocześnie tak mocno go eksploatuje, że kolejne płyty stają się po prostu snującym się ciągiem tej samej aury. Na tej przewidywalności duet traci bardzo wiele, a na braku wyrazistych (ale przecież niemuszących być od razu przebojami) piosenek tracą kolejne płyty, a słuchacz zamiast podróży w oniryczny dream pop, otrzymuje raczej swoisty nap pop. Nie jest bowiem tak dobrze, by słuchać tej muzyki z pełnym zaangażowaniem i wypiekami na twarzy, ale też nie jest tak tragicznie, by zupełnie przestać słuchać. Optymalnym stanem do odbioru muzyki Beach House wydaje się więc stan drzemki – może na moment przyśniemy, ale wiemy, że nie straciliśmy wiele i jak już się przebudzimy, to dalej będzie miło.
W rezultacie muzyka Beach House staje się trochę swego rodzaju „muzakiem”. Termin ten określa muzykę o charakterze czysto użytkowym, a jej głównym zadaniem jest wypełnienie ciszy, która może być bardziej niepokojąca i konfudująca niż nieabsorbująca muzyka. „Muzaki” to najczęściej narzędzie marketingu sklepowego, słychać je czasem w windach, wypełniają także przestrzeń soniczną na przykład hoteli. Ale spokojnie, Beach House nie nagrywa muzyki do supermarketów. To raczej „muzak” do domowego zacisza, gdzie z niezaprzeczalną elegancją może pełnić funkcję muzyki tła. I wydaje się, że w kontekście wszystkich dotychczasowych płyt duetu muzyka proponowana przez Victorię Legrand i Alexa Scally’ego coraz wierniej realizuje ideał prawdziwego „muzaka”. W początkowym okresie działalności w muzyce Beach House była jeszcze szorstkość estetyki lo-fi, a ta zawsze bardziej przyciąga i zwraca uwagę niż dźwięki wysmakowane i produkcyjnie dopieszczone, z którymi bez wątpienia mamy do czynienia na „Depression Cherry”. Muzyka jest wygładzona, wszelkie kanty i nierówności zgrabnie spiłowane, a głos Legrand skutecznie eliminuje jakiekolwiek niepokoje. Słucha się przyjemnie, to na pewno, porzućcie jednak nadzieję, jeśli spróbujecie szukać w muzyce Beach House ekscesów wywołujących iskrę ekscytacji. Miłego drzemania…
Beach House, „Depression Cherry”
Bella Union
2015