Z Filipem Springerem rozmawia Stanisław Wryk
Piszesz: „Nie mam żadnych aspiracji do odkrywania prawdy”. Boisz się tego pojęcia?
Prawdy – tak. Tego nauczyła mnie fotografia. Myślenie fotoreporterów – że pokazują jakąś prawdę – jest fałszywe. Jeżeli ktoś tak naprawdę myśli, to musi być niespełna rozumu, bo nikt nie pokazuje prawdy. Oni pokazują jedynie swój wycinek. Jest ramka w aparacie. Przesuwając ją o milimetr, możesz zmienić wymowę całego zdjęcia. Jest dziecko z karabinem, przesuwamy kadr i mamy dziecko z karabinem, które celuje do żołnierza. Tysiąc różnych scenariuszy. Kadr zmienia perspektywę. Ja się bardzo boję ludzi, którzy myślą, że znają jedną prawdę.
Nie ma takiej?
Mój bohater z Miedzianki mówił, że prawda jest jedna i innej nie ma, ale to był prosty człowiek i można mu to wybaczyć. Kiedy zaczynałem pisać „Miedziankę”, myślałem, że znajdę zamknięty zbiór odpowiedzi, dlaczego ona zniknęła. Teraz wiem, że ten zbiór nigdy nie będzie zamknięty. Przepytałem ponad sto osób i gdybym przepytał jeszcze sto, to oni podaliby mi kolejne sto powodów, dlaczego Miedzianka zniknęła.
Ale przecież reportaż zawsze miał pokazywać prawdę!
Reportaż jest o tyle prawdziwy, że ma się trzymać faktów. Nie można sobie nic wymyślić, ale fakty zawsze wybierasz ty. Pisząc „Źle urodzone”, wybrałem kilku architektów, ale innych – już nie.
To dlaczego reportaż?
Dla mnie zawsze spełnieniem marzeń dziennikarskich był reportaż. Ja nigdy nie chciałem być dziennikarzem newsowym. Byłem takim gościem, który miał w nosie dziennikarski wyścig, kto przyniesie newsa.
Dlaczego nie wyżej, szybciej? Tak robi większość.
Ja nigdy nie byłem taką osobą – może to głupio zabrzmi – która robi to, co inni. To zawsze stawiało mnie w opozycji do innych. To było wartością i przekleństwem, bo niekiedy sam stałem w tłumie.
A może po prostu nie nadążałeś za newsami?
Może. [śmiech] Nigdy się nie spieszyłem, żeby zdążyć. Takie codzienne dostarczanie newsów, jakkolwiek ważne, nigdy nie było moją rolą. Traktuję to, co robię, jako swoją wypowiedź artystyczną, a nie jako misję. Reportaż i fotografia są taką wypowiedzią, a news nie może być.
Reportaż jako miejsce na pokazanie emocji reportera?
Traktuję reportaż jako gatunek wymagający bardzo dużej dyscypliny. Proszę bliskich, którzy jako pierwsi czytają moje teksty, żeby sprawdzili, czy one nie są egzaltowane. Oni pomagają mi w tym, żebym za dużo nie wciskał w nie swoich emocji. Do tego mi służy fotografia. Tam wolno mi mówić osobiście – ale nie w tekście. Bardzo tego pilnuję. Reporter, jeśli chce napisać smutny tekst, to nie może napisać, że jest mu smutno, tylko musi dobrać fakty i język. Gdy mu się to uda, ma świetny tekst. Jeśli napisze, że jest mu smutno, to ma grafomański tekst i cała robota spartolona.
Na co się wkurzyłeś przy „Miedziance”?
Zobaczyłem zdjęcie. Trafiłem do domu lokalnych pasjonatów historii i oni pokazali mi zdjęcie Miedzianki sprzed wojny. Na niej kamieniczki i samochód jadący pod górę. Zapytałem: „gdzie to jest?”. Oni powiedzieli, że tego miejsca nie ma, ale że kilometr stąd jest łąka po tym miejscu. Poszedłem tam. Kiedy jesteś we wsiach łemkowskich, wiesz, co tam się wydarzyło i możesz tam poczuć nostalgię, melancholię. A teraz jestem tam. Nie jestem smutny. Nic się ze mną nie dzieje. Gdyby nie pokazali mi tego zdjęcia, to bym przeszedł obok, i nic. To mnie bardzo wkurzyło, że powinienem coś czuć, a nie czułem nic. Nie było żadnej emocji. Pomyślałem, że to jest niepokojące. Było ładne miasto. Nie ma go. A ja nie jestem w stanie tego sobie wytłumaczyć, więc musiałem to zrobić i napisałem książkę.
Joanna Roszak piszę w Dwutygodniku, że „Miedzianka” to książka o pamięci. Co pamiętają Twoi bohaterowie?
Mogę ci powiedzieć, czego nie pamiętają. Starają się nie pamiętać przykrych rzeczy. Nie pamiętają, jak zniknął cmentarz. A on zniknął w ściśle określony sposób: nagrobki wyciągnięto ciągnikami. Pamiętają cudze wspomnienia. „– Cyganie zarżnęli konie w kościele, a krew lała się po schodach. – Widział to pan? – Nie, to sąsiad mówił.”
Krótka pamięć?
Pamiętają to, co pasuje do takiego konstruktu Miedzianki, idylli z dzieciństwa. To, co nie pasuje, zapominają. Pamiętasz tylko dobre rzeczy. Te nieprzyjemne trzeba z ludzi wyciągać. Każdy pamięta swoją historię, każda jest prawdziwa.
Mieszkańcy traktowali Cię jako powiernika swoich tajemnic?
Jeśli tak, to bardzo niedobrze. Robię wszystko, żeby było inaczej. W rozmowie zaznaczam, że ja chcę się tylko dowiedzieć, żeby oni nie mieli takiego wrażenia, że tu się dzieje coś ważnego w tej rozmowie – bo ja przecież zaraz wyjadę i już nigdy nie wrócę. Staram się dać im to odczuć.
Na dziesięciu dziennikarzy dziewięciu robi inaczej.
Ja nie do końca się czuję dziennikarzem. Wszyscy mnie traktowali bardzo dobrze, co też we mnie tworzyło pewien dyskomfort, bo moje motywacje są mocno egoistyczne. Nikt mi nie zarzucił, że jestem szczeniakiem, a zajmuję się historią.
Kim jest bestia w Miedziance?
Bestia jest dla mnie ucieleśnieniem historii. O to mi chodziło: że historia nigdy nie wlazła do Miedzianki. Zawsze była obok. Mocniej tupnęła i coś się w Miedziance zawalało.
A może bestia jest ucieleśnieniem losu?
Ja nie wierzę w los, że tam było jakieś fatum. To jest bardzo łatwe wytłumaczenie. Wielu ludzi mi mówiło, bo „wie pan, tutaj klątwa była, bo tu brat zabił brata”. Na wsi czy w mieście takie magiczne myślenie sprawdza się, bo wiele wyjaśnia, ale ja w to nie wierzę.
W książce są zdumiewająco bogate przypisy.
Rok siedzenia w bibliotece, z czego 3 miesiące siedzenia w Jeleniej Górze. Dzień w dzień, po 8 godzin. Ja to bardzo lubię: czytać, dowiadywać się. To mi niekiedy zastępuje rozmawianie z ludźmi. Ale mam oczywiście świadomość, że w końcu muszę z tej biblioteki wyjść i iść pytać. Bez tego nie ma reportażu. Nie unikam tego, choć odwlekam tę chwilę.
Fot. Archiwum prywatne Filipa Springera.