Małgorzata Czyńska: Kolorowe magazyny zrobiły z ciebie króla życia. Zależało ci na takim wizerunku czy to raczej kreacja mediów? Albo dla mediów?
Edward Dwurnik: To jest moja zasłona dymna, ucieczka. Łatwiej wejść w rolę celebryty, błazna, niż opowiadać o życiowych wątpliwościach albo serio o pracy. […] Jest trochę tak, że ja się nawet czasem krępuję, kiedy mówię ci o sobie, skoro jednak to ma być książka o mnie, to będę mówił. Zresztą zainteresowanie mediów to sprawa raptem ostatnich kilkunastu lat. Kiedy byłem w związku z Elżbietą Łebkowską, działaczką społeczną i biznesową, często bywaliśmy w tak zwanej Warszawce, chodziliśmy na wszystkie wernisaże, premiery, byliśmy na widoku. A że Ela wszystkich znała, to gazetki zaczęły się mną intensywniej interesować i tak to trwa.
Malujesz dwieście obrazów rocznie, w porywach nawet więcej. Wyobrażasz sobie życie bez malowania? Mógłbyś odcinać kupony od sławy i wyprzedawać magazyny.
Oczywiście, że tak mogłoby być, ale co bym robił? Nudziłbym się. Nawet kiedy ostatnio leżałem w szpitalu i czekałem na operację, to rysowałem cykl Thanatos. Myślałem sobie, że jeśli mnie nie wybudzą z narkozy, to zostaną prorocze rysunki o śmierci. Żartuję, po prostu rysowałem, bo lubię to robić. Zawsze lubiłem i nigdy nie wiedziałem, skąd przychodził temat. Myśl leci, ja rysuję.
Miałem w życiu kilka operacji, na ogół dostawałem znieczulenie zewnątrzoponowe, ale przeżyłem też pełną narkozę i to mi się absolutnie kojarzy ze śmiercią. Budzisz się po paru godzinach w zupełnie innej sytuacji, na innym łóżku, bywa, że w innej sali. Naprawdę dziwne uczucie. To jest to: nie było cię. Istnieje bardzo dużo teorii o śmierci, przecież cały świat stoi na religiach, które obiecują życie po śmierci; powstają na ten temat dzieła sztuki, filmy. Wszystko zależy od wyobraźni artystów. Osobiście uważam, że dusza wcale nie waży tych osławionych dwunastu gramów, to pic na wodę. Życie człowieka to życie jego mózgu. To jest niesamowity organ – wykształcał się przez miliardy lat, a w rezultacie wykorzystujemy tylko parę procent jego możliwości. Nie teoretyzuję sobie ot tak, jak jakiś niby-guru, mówię z własnego doświadczenia. Kiedyś po pijaku tak ostro pieprznąłem się w głowę, że widziałem podwójnie, słuch miałem z silnym pogłosem, straciłem smak. Straciłem zmysły. Poszedłem do neurologa, zrobili mi rezonans, jednemu profesorowi podarowałem akwarelę za skierowanie, drugiemu za to, że wepchnął mnie do szpitala bez kolejki. Obaj panowie profesorowie znali moje nazwisko, więc byli zachwyceni. Przeanalizowawszy wynik, stwierdzili, że mam poprzerywane pewne „synapsy”, wszystko jednak wróci do normy, bo mózg to genialny organ i się zregeneruje. Jak powiedzieli, tak się stało. Znów mam smak, dość dobrze widzę, chociaż nie tak, jak powinienem, bo lata lecą, ale to osobna historia, za to słuch wrócił do normy. Pamiętam, że po tym wypadku siedziałem w filharmonii i byłem zdziwiony, że słyszę orkiestrę podwójnie. Rysuję więc nawet na szpitalnym łóżku, może i na łożu śmierci porysuję. To by było ładne zamknięcie życia robotnika sztuki. Namalowałem jakieś sześć tysięcy obrazów. Prac na papierze, akwarel, rysunków, kolaży powstało z dwadzieścia pięć tysięcy.
Kilka lat temu w wywiadzie dla „Dużego Formatu” powiedziałeś, że jesteś księciem dużego państwa – tyle masz obrazów w magazynach, prac w szufladach. Pomyślałam sobie, że to idealnie do ciebie pasuje, tytuł książki mógłby brzmieć: „Dwurnik – książę dużego państwa albo Moje królestwo”.
O, podobają mi się takie propozycje tytułu. Lubię tak o sobie myśleć, tak jest. Mam w domu kilka magazynów wypełnionych obrazami, wielkie komody wypchane rysunkami, dwie pracownie i zawsze coś na warsztacie. Cenię sobie porządek i systematyczność, obrazy mam zinwentaryzowane, odpowiednio poukładane w magazynach. Papiery przechowuję w bułgarskich metalowych komodach. Pierwszy raz zobaczyłem takie komody w Muzeum Lenina i normalnie na nie zachorowałem. Pod koniec lat siedemdziesiątych udało mi się takie zdobyć. Dowiedziałem się, że można je kupić gdzieś na Woli. Pojechałem, za ladą siedziała wyfiokowana dziewczyna, która powiedziała mi: „Mamy dużo tych szuflad, ale wszystkie są zniszczone, bo Bułgarzy ich nie zabezpieczyli i kiedy pociąg hamował, poprzewracały się i poobijały”. Poszedłem do hali i wybrałem te w najlepszym stanie. W sumie kupiłem około dziesięciu, wymieniłem tylko kółeczka w szufladach, bo wszystko było rozpieprzone. W tych szufladach są tysiące rysunków, a i tak wiem, co gdzie leży. Tak, to jest moje państwo, moje królestwo. Jestem tu panem, księciem, królem. Nie odcinam kuponów od popularności, nie lenię się. Chwalić Boga, rzuciłem picie i jestem abstynentem od prawie dwóch miesięcy. To mi bardzo odpowiada, wróciłem do formy fizycznej sprzed lat, kiedy mogłem stać przez godzinę albo i dłużej przy obrazie i cyzelować go, poprawiać, zmieniać. Jak nie wychodzi to, o czym myślałem, światło albo odpowiedni kolor, albo takie różne chwyty malarskie, to jeszcze raz przemalowuję lub zdejmuję szpachlą powierzchnię. Ciągle mnie to rajcuje i pociąga. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby nie malować przez, powiedzmy, miesiąc. Bywało, że wyjeżdżałem na tydzień czy dwa, no i brałem ze sobą materiały do malowania, a później i tak nic z tego nie wychodziło, bo były różne inne atrakcje, ale to były krótkie przerwy w pracy.
Gdziekolwiek byś wyjechał, i tak malujesz plac Zamkowy. Ślad po egzotycznych wakacjach na twoich obrazach to surferzy pod kolumną Zygmunta.
Byłem kiedyś miesiąc na Hawajach, na wyspie Maui. Widoki tam są przepiękne. Wyspa dzieli się na strefę pustynną i tropikalną. W jednej sucho i wszystko urządzone po amerykańsku, roślinność nawadniana, a w drugiej – wzgórza i las tropikalny, roślinność intensywna, rzeczki, strumyczki. I tam po prostu malowałem plac Trzech Krzyży i plac Zamkowy. Malowanie tamtejszego pejzażu, palm i fal, nie miało dla mnie sensu. Dobrze mi tam było, odpoczywałem, podziwiałem widoki, ale nie czułem żadnej potrzeby malowania ich.
Pewnie będziesz chciała, żebym wymienił swoje ulubione motywy, mogę od razu to zrobić. Więc przede wszystkim plac Zamkowy. Kocham malować plac Zamkowy. Wyliczyłem na oko, że tych obiektów na płótnie i na papierze jest około pięciuset. Mam trzy tematy przewodnie: plac Zamkowy właśnie, Rynek Główny w Krakowie i ratusz w Poznaniu.
Jesteś systematyczny? Przez całe życie bardzo dużo malowałeś, pracowałeś non stop. Czy to wymaga dyscypliny?
Tak, to był obłęd, kocioł twórczy, który trwał jakieś czterdzieści lat. Gdy teraz czasem przeglądam swoje dawne rysunki, zastanawiam się, czy ja rzeczywiście to wszystko zrobiłem, tyle tego jest, i wszystko świetne. Miałem mnóstwo pomysłów i chciałem je natychmiast realizować. I nie chodziło o to, że tak bardzo zależało mi na wystawach; po prostu czułem wewnętrzną potrzebę malowania tych wszystkich codziennych przeżyć. Głowy z telewizorów, spotkania z ludźmi, audycje z Wolnej Europy – nasuwały mi pewne rozwiązania artystyczne, wykonywałem pewne czynności rutynowo, nie towarzyszyły mi żadne przesłania ani idee. Potem coś poprawiałem, niszczyłem, wycinałem, wklejałem do innego obrazu. W wielu z nich wykorzystałem kompozycje z „Podroży autostopem” albo z „Drogi”, zespołu dziesięciu obrazów tak zwanego świeckiego ukrzyżowania. „Droga” to historia faceta, którego wciąż wiążą, aresztują. I on niesie krzyż. Do tego cyklu wklejałem fragmenty starych obrazów, na przykład piękne akwarele, a na nich malowałem grubą warstwą czarnej farby całą akcję. Takie formalne zabawy były mi potrzebne.
Potrafiłem malować obrazy jeden za drugim, potrzebowałem tylko blejtramów. A jeśli ich nie miałem, brałem stare płótno, które uznałem za nietrafione, i zamalowywałem je. Jak w transie. Wtedy nie było mowy o alkoholu. O rodzinie też nie. W malarstwie byłem egoistą.
Powyższy fragment pochodzi z książki „Moje królestwo”, będącej zapisem rozmowy Małgorzaty Czyńskiej z Edwardem Dwurnikiem.
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. eCzasKultury patronuje wydaniu.