– Z Tomkiem nie jest tak, że był skrzywdzony, że się obraził – mówi mi A., wykładowczyni na Wydziale Teologii. – Powiem panu: jak facet pije tylko zieloną herbatę, je tylko ryż i robi dziennie dwadzieścia kilometrów na rowerze, to nie jest letni w środku, tylko gorący i ma różne problemy. A poza tym on nie jest i nie był humanistą, to umysł ścisły. Moja przyjaciółka chodziła do niego na seminarium doktorskie i mówiła: „On jest politechnikiem, ma braki w wykształceniu humanistycznym”. Raz podeszła, zwróciła mu uwagę: „Tu jest błąd językowy powodujący sprzeczność logiczną”. Wszystkie mięśnie mu chodziły, bo był nieomylny i wybitny. No, ale wszyscy go na teologii wielbili, bo to jednak umysł wielki. Dlaczego za nim nie stanęliśmy? A skąd mieliśmy wiedzieć, jaka jest prawda. Myśmy po prostu się modlili, żeby jeden z tych molestowanych złożył sprawę do sądu, a potem przyjechała ta komisja… Paetz rzucił nawet rekolekcje, wystartował do nich na lotnisko… A skoro nikt nie podał go do sądu, to co Kościół miał zrobić? Różni profesorowie od nas prosili Paetza, by odszedł dobrowolnie, to jednemu powiedział na schodach Pałacu: „Nigdy nie odejdę i mnie nie zmusicie!”. A nasi klerycy, gdy Tomasz zrzucił sutannę, przyszli do biblioteki i zaczęli hurtem oddawać jego książki. „No czyście – pytam ich – oczadzieli?! Jeżeli jest imprimatur, pozwolenie na druk, to usiądźcie na dupie i czytajcie!”. Czy to szło z góry? Nie wiem, nie sądzę. A potem, gdy zupełnie odszedł z Kościoła… My tego do końca nie rozumiemy, wiele godzin spędziliśmy na rozmowach. Klerykom, gdy pytają, mówię tak: „Módlmy się za niego, przecież to dzięki niemu jest wydział na uniwersytecie, tak że codziennie dziesiątka różańca za Tomasza”. Za co się modlić? No jak to? By przed śmiercią zdążył powiedzieć: „Jezu, ufam tobie”. Ale powtarzam, myśmy w tej wojnie z Paetzem murem stali za Tomaszem i modliliśmy się za niego.
(Ścisza głos).
– No a potem się porobiło… Ja nie wiem… Są sytuacje, że człowiek traci wiarę, mnóstwo spraw się sprzęga, a tu jeszcze ta kobieta. Miłość? Ale tam! Pamiętam, jak jej ówczesny mąż ją przywoził na studia teologiczne z Bydgoszczy, przystojny taki… i co? Tak od razu się odkochała? Myśmy chcieli Tomasza ratować! Znajoma urszulanka z Wiednia mówiła: „Jezu! Mamy dom w Alpach, zakon mu odstąpi na rok, niech, kurde, weźmie urlop i jedzie, będzie tam sobie mieszkał i dochodził do siebie, uratuje się duchowo i wewnętrznie”. A klerycy znowu – apostazja, co robić, przerażenie na wydziale. „Dajcie spokój – mówię im – czy jest apostazja, czy nie ma, to są sakramenty, bo gdy Duch Święty w szczególny sposób na człowieku wyciska znamię, to nie ma odwrotu”. No, ale jaki głupi ten Tomasz, bo on zawsze musi do końca, no po co? Pycha. Mówię klerykom, że jak się Kowalski schleje i pobije żonę, to diabeł nie ma z tego pożytku, ale jak Tomkiem się zajął, to jest sukces diabła, bo takiego teologa nam zabrać to sukces.
Ale przecież pan sobie zdaje sprawę z tego, że Poznań jest grajdołem. Wszyscy wiedzieliśmy, że były dobre układy Paetza, rektora Jurgi, Kulczyka. No prawda, nikt mocno na naszym wydziale nie zaprotestował przeciwko Paetzowi, Jurdze… jakoś tak wyszło… A ktoś w ogóle coś zrobił? Pamiętam, że jak gazeta opublikowała sprawę Paetza, zadzwoniłam do znajomych teologów moralnych. Powiedzieli: „No tak, mówiło się o tym”. Jak to? I nic nie zrobiliście? Gdzie wyście byli? „No coś tam młodzież mówiła, ale odsyłaliśmy ją do biskupa”. No wszyscy, za przeproszeniem, dupy daliście. A oni do mnie: „Tak nie można mówić”. Ja na to: „Właśnie że można!”.
Choć pewne rzeczy i mnie zaczęły się wtedy układać… Mój znajomy był z gatunku prześlicznych kleryczków. Pochodzi z robotniczej rodziny związanej z zakładami Cegielskiego, więc jak odkrył ten świat Kościoła, inteligencji, to było objawienie. Ale przed święceniami, w latach osiemdziesiątych, miał u Świętej Anny praktyki i proboszcz zaprosił go na wakacje. Leśniczówka, piękna, na Pomorzu, wziął go na spacer i tam go zaczął… no wie pan… i że zapewni mu studia… Znajomy odszedł z seminarium, arcybiskup Stroba wyrzucił tego proboszcza na jakąś wieś, a potem Paetz przywrócił… I to mi dało do myślenia. A dlaczego Paetz poszedł z Rzymu do Łomży? Czy tam u góry nie wiedzieli? Takiego salonowca z Watykanu na zadupie? To co my mieliśmy, maluczkie, wiedzieć, zrobić… A jeszcze jezuici! Słyszałam od nich, jak mówili po aferze: „Wreszcie!”. No to gdzie, do cholery, byliście, jezuici?! Brakuje mechanizmów oczyszczających, gdzieś jest błąd.
Raz na święto Piotra i Pawła stałam z synem w katedrze, szedł Paetz i go pobłogosławił, a potem syn pytał mnie: „Czy mam grzech? No bo ten arcybiskup ręce na mnie położył, a przecież…”. „Skądże, mówię, nie masz grzechu, bo nieważne to, kim on jest, ale to, co naokoło”.
No, ale chociaż mógłby zniknąć. Bo nowy dyrektor seminarium mówi mi: „Paetz się wprasza na rozpoczęcie roku, co mam robić, choć już dawno po aferze”. „Wymień wszystkich z nazwiska – odpowiadam – bo co masz zrobić?” „Ale on chce zabrać głos”. „O cholera, no to zadbaj, by nie dorwał się do mikrofonu”. I tak było, dyrektor pilnował mikrofonu, ale chwila nieuwagi wystarczyła, a Paetz już stoi z mikrofonem w ręku. Tak że co zrobić z takim? A jeszcze podarował seminarium obraz Jana Pawła II. Gdy usiadł przy stole, to arcybiskup Gądecki tak się dosiadł, by między nimi było wolne miejsce. Potem znów dyrektor pyta mnie: „Paetz żąda w seminarium tablicy swojego imienia, co mam zrobić?”. Powiedz, że przy najbliższym remoncie się postaramy. Zadziałało. Ale co teraz? Trzeba będzie ten remont na lata odkładać.
Ale już jest dobrze, już jest spokój. A proszę sobie wyobrazić, jakby to było w innym mieście, gdzie nie ma takiego porządku, tego etosu punktualności, rzetelności. Na moim osiedlu jest wielu ludzi z Kongresówki i już jest inaczej. Bałagan. Bo już poznańczyków coraz mniej w Poznaniu. I jeszcze ten Jaśkowiak wszystko psuje, bałagan wprowadza, te marsze równości. Nie mam nic przeciwko, tylko po co latać po mieście i mówić, kim się jest? No bo czym on się z tymi marszami różni od Paetza, który cały czas się udziela publicznie… No szlag mnie trafia. Ale to, jak sądzę, patologiczny narcyzm, absolutny brak poczucia grzechu.
Ale powstrzymajmy emocje, każdy człowiek ma prawo do nawrócenia.
– Pochodzę z tej samej parafii co Tomek, znam jego rodzinę – mówi mi J., znajoma Węcławskich i wykładowczyni na Wydziale Teologii.
Ojciec J. pochodzi ze Wschodu, mama poznanianka. Dla J. różnice w ich mentalności są oczywiste. Mama – systematyczność, uporządkowanie i – przy całej do mamy miłości – ciasnota myślenia. J. woli mentalność ojca, którą też odziedziczyła – otwarty, szeroko myślący, mistyczny umysł.
– A u Węcławskich dramat – opowiada J. – bo ksiądz Marcin deklaruje, że nie ma brata, jego rodzice mówią, że mają tylko jednego syna, a ja się za Tomasza modlę, bo to człowiek prawy i wielkiego formatu.
Pamiętam ten dzień. To był piątek. Miałam zajęcia na Wydziale Teologicznym i widzę kartkę na tablicy ogłoszeń z oświadczeniem, że zrezygnował z kapłaństwa. Bzdurą jest, że odszedł, bo się obraził na Kościół, znam go. Był antyklerykalny, więc specjalnie mnie to nie zdziwiło, a jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie chciał, by go publicznie przedstawiano jako księdza. Już z dziesięć lat wcześniej byłam na jego wykładzie, na którym dociekał, czy setnik mówiący o Jezusie: „Prawdziwie, Ten był Synem Bożym”, miał na pewno na myśli boskie pochodzenie Chrystusa. Zapaliła mi się lampka: dlaczego on tak wnika i tłumaczy? Dziwne to było, a teraz wiem: tłumaczył to sobie, bo zaczynał wątpić w boskie pochodzenie, w Jezusa równego Bogu w Trójcy Świętej.
Pamiętam, jak kiedyś staliśmy, był jeszcze księdzem, przed kościołem jego brata i powiedział: „Poznałem pewną osobę, co za brilliant umysł!”. Nie wiedziałam, że chodzi o kobietę. Myśmy to zlekceważyli, bo można było jeszcze coś z tym zrobić… Nadal ma wielu fanów, którzy daliby się za niego posiekać, dlatego uważam, że jak się jest prawym, to się jest prawym. Szkoda by było, żeby się zmarnował. Przez studentów był uwielbiany, każdy mógł się zwrócić do niego z potrzebą. Był pokorny, prostolinijny. Zajął się sprawą Paetza, bo tego wymagała jego wrodzona prawość, bo to sprawa śmierdząca, jak przedtem z tym Kroloppem. Tomek się zawziął, ma metodyczne podejście, po poznańsku. Jak coś zepsute, to rozkłada na czynniki pierwsze i naprawia, a jak nie może, to woła fachowca.
Nikogo nie oszukiwał, nie udawał, choć dał się na koniec zmanipulować. Jak to komu? Kobiecie. Nie zmienił się, nadal jest prawy, tylko przełożył wajchę w drugą stronę, ale modlę się za niego, wielu ludzi się modli, bo prawy. Fascynacja Beatą, jestem przekonana, choć jeden pan Bóg wie, była intelektualna, bo oto nareszcie pojawiła się dla niego partnerka, a on ze swoim geniuszem nie miał sobie równych. Nie był introwertykiem, to tylko takie wrażenie, po prostu do pięt mu intelektualnie nie dorastaliśmy. Ma nawet świetne poczucie humoru, o którym ludzie nie wiedzą, bo z byle kim się nie śmiał. Myślę, że tu miłość jest wtórna. Gdyby Beata była mężczyzną? To nadal byłby w Kościele. Wie pan: „Gdzie diabeł nie może…”.
A jeszcze o tych poznaniakach powiem panu, bo mi się anegdota przypomniała. Otóż małżeństwo poznańskie otrzymało nagrodę, jedzie odebrać ją do Warszawy, dostają luksusowy hotel, apartament. Ona idzie do łazienki, oczarowana, bo wielka, piękna wanna, i mówi: „Jaka szkoda, że dzisiaj nie sobota, bobym się wykąpała”. Zabawne, prawda?
– Chyba nie rozumiem.
– Czego?
– Że poznaniacy się nie kąpią?
– To pan nie wie? Kąpią się tylko w soboty. Stara poznańska gwardia mieszkająca w kamienicy w sobotę gotowała wodę i wtedy kąpała się cała rodzina. Przywykłam, choć mam mentalność ojca, wschodnią, mistyczną, która daje beztroskę, spontaniczność, poczucie, że jakoś to będzie, co rozumie się jako wiarę w opatrzność Bożą. A religijność poznańska mamy była tradycyjna: że trzeba iść do kościoła, być posłusznym, do czego ojciec nigdy się nie przyzwyczaił, ujmowała go ta drobnomieszczańskość. Ale dzisiaj to inny Poznań, zawiodłam się na nim. Grobelny udupił miasto, czego symbolem jest nowy dworzec, na którym ludzie się gubią, ale dopiero Jaśkowiak… No co za szuja! Sama jeżdżę rowerem, ale cały Poznań podporządkował rowerzystom. Mam nadzieję, że nie będzie dwie kadencje… bo obojętne, czy idzie to w stronę pedałów, czy rowerzystów, po prostu nie troszczy się o miasto.
Fragment pochodzi z książki Marcina Kąckiego, „Poznań. Miasto grzechu”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne. „Czas Kultury” jest patronem medialnym wydania.