Archiwum
09.06.2016

Młodzi starzy

Piotr Dobrowolski
Teatr

Debiutanci, prezentujący swoje spektakle na scenie Teatru Nowego w Poznaniu, zdają się tęsknić za awangardą. Równocześnie korzystają jednak ze sprawdzonych wzorów. Czy młodość, która trzyma się wydeptanych ścieżek, daje nadzieję na artystyczną rewolucję?

W poznańskim Teatrze Nowym odbyła się właśnie trzecia edycja Sceny Debiutów. To seria spektakli przygotowywanych przez studentów reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej we współpracy ze studentami scenografii poznańskiego Uniwersytetu Artystycznego. Zgodnie ze zwyczajem, którego kontynuację i w tym roku zapowiedział dyrektor Piotr Kruszczyński, jeden z zaprezentowanych spektakli ma zostać włączony do repertuaru poznańskiej sceny. Wybierze go – w głosowaniu – publiczność. Praktyka taka nie jest pustym ukłonem w stronę demokracji, a rzadką próbą wsłuchania się w głos zwykłego widza. Mam nadzieję, że na pokazy debiutantów nie przychodzą sami inżynierowie Momonie, którym podobają się tylko te piosenki, które znają.

Od czasu pierwszej edycji Scena Debiutów jawi się jak mały, teatralny festiwal różności. Tegoroczne prezentacje zostały dobrze zaplanowane, dając widzom szansę zobaczenia każdej z umieszczonych w programie propozycji bez konieczności rezygnacji ze wszystkich innych atrakcji gorącego czerwcowego weekendu. Cztery nowe, profesjonalnie przygotowane przedstawienia to w Poznaniu nie lada gratka dla publiczności (tyle samo premier, nie licząc widowisk dla młodzieży, przygotował przez cały ten sezon Teatr Nowy). Potwierdza to skala zainteresowania – na każdym z pokazów gości było więcej niż miejsc na widowni. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda świetnie. Pozostaje pytanie o wartość zaprezentowanych spektakli: dobór tematów i tekstów, sceniczną estetykę, artystyczną jakość. Rozważyć trzeba też problem bardziej ogólny – czy przedstawienia przygotowane przez młodych twórców z udziałem aktorów teatru i zaproszonych gości uznać można za miarodajny znak przyszłości polskiego teatru i co z tego wynika?

Serię otworzyła inscenizacja „Miłości Fedry”, tekstu Sarah Kane, autorki emblematycznej dla teatru przełomu wieków. Jej twórczość była paliwem napędowym dla rodzącej się wówczas nowej estetyki scenicznej w Polsce. Inscenizacje Krzysztofa Warlikowskiego („Oczyszczeni”) czy Grzegorza Jarzyny („4.48 Psychosis”) były znakiem przełomu „młodszych zdolniejszych” (określenie Piotra Gruszczyńskiego). Czy reżyserujący poznański spektakl Tomasz Cyz zatęsknił do tamtych czasów? Młody reżyser pierwsze szlify zdobył już przed kilku laty na scenach teatrów operowych, co można dostrzec i w „Miłości Fedry”, w którym ważne były rytm i pauzy, a dynamika postaci wydała się tak samo istotna jak (czasem ulegający skróceniu) dystans między nimi. Ukazanie koncepcji reżyserskiej ułatwiła scenografia, otwierająca przestrzenny potencjał Sceny Nowej (scenografia i kostiumy: Zofia Jakubowska, Martyna Perta, Anastazja Kolikoskaya).

Mateusz Ławrynowicz świetnie stworzył postać Hipolita, który całymi dniami leży w pomiętej pościeli, wgapia się w telewizor i masturbuje. Jest spocony i obleśny, a jednak budzi namiętność własnej macochy (Fedra – Jolanta Olszewska). Wisząca na pierwszym planie huśtawka jest nieco zużytym symbolem jej erotycznych marzeń. Porusza nią duch Fedry, uwznioślonej w – naiwnej do granic wytrzymałości – końcówce spektaklu. Cyz starał się stworzyć przedstawienie oparte na niewypowiedzianych emocjach. Nie było najgorzej, ale w teatrze tego typu najważniejsi są aktorzy, co zawsze (nie tylko dla młodych reżyserów) wymaga żmudnego, precyzyjnego dopracowania, bez którego istnieje ryzyko niepowodzenia.

Agata Baumgart w autorskim (wykorzystującym m.in. teksty Virginii Woolf czy Emila Ciorana) spektaklu „O szczytach rozpaczy i uśmiechu stewardessy” w zabawny sposób i z dystansem opowiedziała o depresji. Bezimienna bohaterka (Dorota Abbe), która panicznie boi się latania, śni, że jest stewardessą. Strach nie może jej ograniczać: niezależnie od nastroju musi się uśmiechać do pasażerów, cierpliwie odpowiadać na ich pytania i tłumaczyć zasady bezpieczeństwa na pokładzie. Na scenie, jak to we śnie, mogło wydarzyć się wszystko. Do protagonistki dołączyły dziewczyna w sportowym stroju i rozczochrana kobieta z papierosem w ustach. Pierwsza (Martyna Zaremba) nazwana jest „mistrzynią świata w byciu mistrzynią świata”. Łatwo rozpoznać w niej Justynę Kowalczyk, polską biegaczkę narciarską. Druga (świetna Bożena Borowska-Kropielnicka) to Virginia Woolf, samobójczyni, która utopiła się z kamieniami w kieszeniach płaszcza.

Akcja rozgrywa się w okolonej widownią przestrzeni Trzeciej Sceny, w której stoi trampolina – symbol ćwiczeń i samodoskonalenia. W tekście pojawiają się cytaty z opracowań naukowych, książek Woolf i wywiadów Kowalczyk. Ironia jest atutem tego spektaklu. W jego kulminacyjnym momencie Dorota Abbe na cymbałkach przygrywa do piosenki, śpiewanej przez wszystkie postaci: „Jak cudownie chorym być, chorym być, chorym być. / Z bólu kwiczeć w łóżku gnić, w łóżku gnić”, a w finale z głośników wybrzmiewa głos Zbigniewa Wodeckiego („Uśmiech stewardessy” z 1987 r.).

W „Zucco” po inspirowany postacią seryjnego zabójcy tekst Bernarda-Marie Koltèsa („Roberto Zucco”) sięgnęła Anika Idczak. Choć dramat napisany został nieco wcześniej niż utwory Kane czy Marka Ravenhilla, już w nim znaleźć można sygnały zbliżającego się „nowego brutalizmu”. Rozbicie tytułowej postaci na kilku aktorów sugerowało próbę rozważań nad naturą zła. O ile jednak role męskie prowadzone były subtelnie i spójnie, farsowe przerysowanie niektórych postaci kobiecych (zwłaszcza, granej przez Karolinę Głąb, siostry kochanki Zucco) nie pasowało do całości. Największym atut tej inscenizacji stanowiła scenografia i kostiumy (Katarzyna Łęczycka, Zyta Paszkowska, Marta Szypulska, Krystian Szymczak), słusznie wyróżnione przez dyrekcję Teatru Nowego. Podest i ścianę z obrotowymi zastawkami pokryła wzorzysta tapeta. Taki sam deseń pojawił się też na płaszczu Zucco, dzięki czemu zabójca własnych rodziców staje się niewidoczny. Jest jak wszechobecny cień, który może się pojawić wszędzie w najmniej spodziewanym momencie.

Ostatnim spektaklem prezentowanym w ramach tegorocznej Sceny Debiutów była komedia Davida Greiga (dramaturga cenionego na Wyspach, a niemal nieznanego w Polsce) i Gordona McIntyre’a. „Przesilenie” opowiada o mężczyźnie i kobiecie, którzy „w połowie życia” zdają sobie sprawę, że warto przerwać samotność. W inscenizacji Anny Gryszkówny wykorzystane zostały nawiązania do rozmaitych konwencji – romantycznej, obyczajowej, łotrzykowskiej, kryminalnej. Cały spektakl został zagrany przez parę aktorów: Alicję Juszkiewicz (choć od roku w zespole Nowego, niemal nie widziana na scenie) i Łukasz Chrzuszcz, którzy wcielili się nie tylko w główne, ale i poboczne postaci tej opowieści. Sprytnie pomyślana instalacja scenograficzna (scenografia i kostiumy Natalia Krynicka, Sandra Stanisławczyk, Natalia Borys) pozwoliła na płynne, otwarte przejścia pomiędzy przestrzeniami akcji: barem, mieszkaniami bohaterów i parkiem. Spójna narracyjnie i atrakcyjna fabularnie historia okazała się dowcipna i pełna gorzkiego humoru. Spektakl o „pokoleniu singli” (dzisiejszych trzydziestoparolatków) daje okazję do zabawy na wysokim poziomie. Można chcieć więcej, ale to już dużo.

Tegoroczna Scena Debiutów utwierdziła mnie w przekonaniu, że młodzi twórcy teatralni poszukują własnej drogi. Brakuje im tylko pomysłów, tekstów i wyraźnej dominanty estetycznej, która wskazywałaby kierunek. Coraz częstsze powroty do repertuaru z początku XXI wieku wynikają chyba z legendy tamtych czasów, kojarzonych z (awangardowym) aktem ojcobójstwa. Młodym reżyserom może się wydawać, że ich sposób widzenia Kane czy Koltèsa odkrywa nieznane lądy. Tymczasem często korzystają z estetyki, która już kilkanaście lat temu pojawiła się w polskim teatrze. I chociaż czasem rozumiem tęsknotę za tym, co minione, tęsknię za czymś nowym. Dlatego po tegorocznej edycji Sceny Debiutów muszę się zgodzić zarówno z publicznością, która nagrodziła spektakl Agaty Baumgart („O szczytach rozpaczy i śmiechu stewardessy”), jak i z kierownictwem Teatru Nowego. Dyrekcja (nie obawiając się rozrywki w teatrze) wyróżniła Annę Gryszkównę i jej „Przesilenie”. I chociaż żaden z tych projektów nie będzie specjalnie widowiskowy, oba dadzą okazję do śmiechu. A to bardzo ważne, gdy czasy są, jakie są.

Scena debiutów
Teatr Nowy w Poznaniu
2–7.06.2016

alt
Na zdj. „O szczytach rozpaczy i uśmiechu stewardessy”, fot. Jakub Wittchen.