Archiwum
17.07.2018

Miłość w czasach rock’n’rolla

Maciej Bogdański
Film

Anglia, lata 60. ubiegłego wieku. Ekskluzywny hotel przy plaży. Dwójka młodych kochanków, zaraz po ślubie, pojawia się w swoim pokoju i przygotowuje na noc poślubną. Czuć buzujące w powietrzu napięcie, niespokojne oczekiwanie na nastanie nocy. Zaczynają jeść w ciszy przyniesiony przez obsługę hotelowy posiłek, oboje zdenerwowani i czujący się zaskakująco niezręcznie jak na parę ludzi, którzy dopiero co przyrzekli sobie wierność na wieki. Niepewni dalszych kroków, zaczynają rozmawiać o przeszłości, odwlekając moment zbliżenia. Widać wyraźnie, że nie jest to aranżowane małżeństwo czy sytuacja, w której któreś z nich znalazło się wbrew własnej woli – przyrzekana miłość wygląda na szczerą. Coś nie pozwala im jednak na podjęcie ostatecznego kroku.

I to właśnie to nieuchwytne „coś”, skomplikowane i niejednoznaczne uczucie wynikłe z lat doświadczeń i kształtowania charakterów, jest w centrum fabuły „Na plaży Chesil”, adaptacji powieści Iana McEwana, odpowiedzialnego również między innymi za literacki pierwowzór „Pokuty”. Autor, specjalizujący się w traktatach na temat seksualności, zawsze sprawiał sporo kłopotu filmowcom niepewnym, jak ugryźć jego specyficzną prozę (przez co wiele kinowych wersji jego powieści nie jest specjalnie znane – od „Pociechy od obcych” Schradera do „Betonowego ogrodu” Birkina). Jak w końcu w wizualnym medium przechwycić plejady emocji, które z większą łatwością zdają się zawierać w słowach; jak znaleźć środek przekazu, który nie upraszczałby oryginału? Debiutujący w pełnym metrażu Dominic Cooke stara się nie popaść w formalny banał – swój kostiumowy melodramat wypełnia przeskokami czasowymi, wizualnymi symbolami i mieszaniem tonów, przechodząc od elementów komediowych do wyciskania łez. Jak na film o dwójce osób w hotelu, rozmawiających o własnej przeszłości, rzeczywiście sporo się tutaj dzieje. Wśród wielu rzeczy, jakie można „Na plaży Chesil” zarzucić, nie ma artystycznego lenistwa – to nie prosta adaptacja, w której mamy wrażenie, że znani aktorzy cytują nam jedynie najciekawsze fragmenty książki, a stojąca na uboczu kamera jedynie ich obserwuje. Cooke idzie jednak zbyt daleko w przeciwną stronę i starając się dostosować do kinowego formatu, gubi gdzieś po drodze kontrolę na samą historią, a to tajemnicze „coś” wymyka się mu przez palce.

Reżyser zaczyna jednak budowanie swojego dzieła ze spokojem, skupieniem, nie spiesząc się i nie stroniąc od humoru przedstawia nam głównych bohaterów. Florence jest dobrze ułożoną młodą kobietą z wyższej klasy społecznej. Ma konserwatywnie nastawionych rodziców, jest entuzjastką muzyki klasycznej i sama gra na skrzypcach, marząc o profesjonalnej karierze muzycznej. Edward pochodzi z niższej klasy, ma usposobienie spokojnego, cichego chłopaka, ale też nieco zawadiacką przeszłość. Promieniuje talentem i chęcią do pracy. Uwielbia rock’n’rolla i współczesną muzykę popularną, która na przemian z muzyką klasyczną pojawia się często w tle podczas kolejnych scen. Film przedstawia nam historię ich związku w chronologicznej kolejności, przetykaną scenami z hotelu. Obserwując ich pierwsze wspólne momenty i pierwsze chwile rodzącego się powoli uczucia, zbliżamy się też coraz bardziej, tak samo jak bohaterowie, do tego ważnego, przerażającego momentu, kiedy związek ma być w końcu „skonsumowany”.

Cooke stara się jak może ubarwić nam tę dosyć klasyczną historię miłosną – przede wszystkim podchodzi do kontekstu historycznego z dystansem i bardziej krytycznym okiem spogląda na ówczesne normy społeczne. Co ważniejsze, skupia się na kontrastowaniu swoich bohaterów i odnajdywaniu w ich różnicach elementów pozwalających im na zbliżenie. Powraca często do muzyki, aby wprowadzić chwilę oddechu od ekranowego dialogu. Dzięki temu kolejne sceny ogląda się z przyjemnością, nawet kiedy ich montaż pozostawia sporo do życzenia. Głównych bohaterów łatwo obdarzyć sympatią, a raz na jakiś czas zdarza się też scena stanowiąca małą filmową perełkę. Jest nią na przykład próba kwartetu smyczkowego Florence czy moment, w którym dwójka bohaterów odwiedza dom rodzinny Edwarda i jego zmagającą się z chorobą psychiczną matkę. Wtedy z ekranu bije przez chwilę prawdziwa reżyserska ikra i ma się wrażenie obcowania z czymś doprecyzowanym i przemyślanym. Szkoda jednak, że Cooke’owi nie udaje się utrzymać podobnej formy przez cały film. Zwykle za dużo jest tutaj teatralnej sztywności i formalności, aby w pełni uwierzyć w rozterki dręczące postaci, a za mało energii i artystycznej siły przebicia. Przewijające się w tle rock’n’rollowe i bluesowe piosenki tylko to wrażenie potęgują, uświadamiając widzowi, że obraz nie ma szans wspiąć się na podobny stopień intensywności.

To wszystko jest jednak do wybaczenia i przez większość seansu z całych sił kibicowałem reżyserowi i jego ekipie, pomimo dosyć wyraźnych niedostatków scenariuszowych i technicznych. Kiedy przechodzimy do trzeciego aktu, brak „ekscytujących” momentów w poprzedniej części filmu zdaje się przeszkadzać – twórcy podkręcili więc emocjonalność historii do maksimum, sprawiając, że całość zawala się z impetem pod własnym ciężarem. Nagle intymny film o dwójce ludzi próbujących się do siebie zbliżyć wydaje się zmieniać w epicki traktat o miłości, celujący w podobny rodzaj oddziaływania na widownię, co największe amerykańskie melodramaty. Jest to wybitnie nie na miejscu i nie ma też zbyt wiele wspólnego z tym, co działo się w filmie wcześniej. Sprawia też, że „Na plaży Chesil” w ostatnich trzydziestu minutach zaprzecza wszystkiemu, co stanowiło największe zalety filmu. To moment, w którym powieść potrafi zarysować szerszy kontekst, wymykając się z narzuconych sobie ram, ale film, bardziej strukturalny w swojej naturze, nie pozwala na tego rodzaju ekscesy. Dlatego intymne przedstawienie dystansu między dwójką bliskich sobie ludzi wydaje się zupełnie niezwiązane z końcówką „Na plaży Chesil”, przypominającą raczej nieudaną wariację „Miłości w czasach zarazy” Gabriela Garcii Marqueza. To przeliczenie się jest tak duże, że opuszczałem salę kinową z poczuciem sporego rozczarowania. Zawsze miło zobaczyć w kinie ambicję, nawet jeśli niespełnioną, ale traci ona swój urok, jeżeli twórca w ostatnim momencie wycofuje się z postawionego sobie zadania.

 

„Na plaży Chesil”
reż. Dominic Cooke
premiera: 13.07.2018