Kilka dni temu przedpołudnie było wyjątkowo słoneczne, a dzień niemal wiosenny. Stałem na Półwiejskiej wraz ze spotkaną koleżanką i rozmawialiśmy, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, kiedy podszedł do nas młody chłopak o kolorowych włosach. Rozbawił nas szczerze, opowiadając o tym, że brakuje mu do wina, bo zaczął od stwierdzenia, że ma dziwne skarpetki w paski („onuce” – powiedział). Z rozmowy wyszło, że dres ze sporym napisem „Puma” jest zdobyczny (nie wnikaliśmy, co to właściwie znaczy) i „ogólnie bieda”. A że jakoś kolejny dzień trzeba spędzić, nasz interlokutor chętnie przyjąłby drobne, gdyby za bardzo obciążały nam kieszenie. Życzył miłego dnia, kiedy oddalał się z wyszperanymi przeze mnie kilkudziesięcioma groszami i papierosem od mojej towarzyszki. Zdarzenie, jakich wiele. Właściwie nie byłoby o czym pisać, gdyby nie to, że jego krótki występ (nieco komediancki) idealnie wkomponował się w nastrój tego dnia, dziwnie radosnego dzięki świecącemu słońcu. I gdyby nie to, że momentalnie poczułem wówczas niesamowite podobieństwo między tą sceną a czytaną akurat książką Michała Cichego.
„Zawsze jest dzisiaj” jest bowiem rodzajem impresjonistycznego szkicownika, w którym utrwalone zostały wrażenia z licznych, długich i niespiesznych spacerów po Warszawie. To opis miasta w rozmaitych jego aspektach, doświadczanego z wielką wrażliwością, wyczuleniem na nieistotne pozornie drobiazgi i uwagą, która – jak pisze autor – „jest procesem wymagającym bardzo pojemnego RAM-u. Żeby się skupić, trzeba oczyścić umysł z myśli, planów, zmartwień i pośpiechu. Skupienie jest odprężeniem. Uwaga nie pojawia się wtedy, gdy ktoś komuś zwraca uwagę, ani tam, gdzie słychać krzyk «Uważaj!». Uwaga to zauważanie. […] Uwaga jest trudną postacią miłości”.
Jeżeli w istocie tak jest, Michał Cichy musi darzyć Warszawę sporym uczuciem, przejawiającym się przede wszystkim w dostrzeganiu niezliczonych szczegółów, które umykają innym, gdyż pośpiech wyklucza obserwację, uniemożliwia refleksję nad rzeczami z pozoru błahymi, takimi jak chociażby sposób ułożenia chodnika czy materiał, z którego go wykonano. „Kostka bauma, największy zwycięzca transformacji. Nie cierpię dziwki. Jest już właściwie wszędzie. Z jakichś względów nie umieją jej u nas położyć równo” – trudno nie zgodzić się z autorem. Ale jeszcze trudniej byłoby pewnie wskazać z pamięci miejsca, gdzie nawierzchnia jest inna, albo dostrzec i docenić – jak robi to Cichy – estetyczną różnicę pomiędzy nimi: „Bazalt jest moim ulubionym brukiem. Widać na nim ślady szlifowania przez tysiące ludzkich kroków i jest ciepły jak drewno. Mogę się długo wpatrywać w bazaltowe przejazdy przy Filtrowej 81 i 83. Między ułożonymi w wachlarze czarnymi kostkami rosną tam szmaragdowe trawki. Sporo bazaltu jest też na Mokotowskiej między placem Trzech Krzyży a Wilczą. Nie tylko przejazdy, ale i zatoczki do parkowania. Jednak najbardziej niesamowity bazalt leży na Świętojańskiej. Jest ciemnofioletowy”.
To skądinąd ciekawe zagadnienie: kiedy przestajemy się interesować chodnikiem i jego fakturą, choć – podobnie jak autor – większość z nas w dzieciństwie starała się chodzić po nim tak, by omijać wszelkie pęknięcia i łączenia między płytkami? A może nie ma to większego znaczenia? Owszem, jest w postawie Cichego wiele bezinteresownego pięknoduchostwa, które w zorientowanych pragmatycznie, nakierowanych przede wszystkim na wymierne korzyści czasach rzadko znajduje uznanie. Trudno jednak nie dostrzec ścisłego związku pomiędzy brakiem wrażliwości na otaczającą nas przestrzeń a stale pogarszającą się jej jakością, o której zresztą dyskutuje się tylko od wielkiego dzwonu.
Autor „Zawsze jest dzisiaj” nie moralizuje jednak, jego celem nie jest też zwrócenie uwagi na miejsca szczególnie zaniedbane albo tworzenie przewodnika po Warszawie. Jego notatki to raczej ślady swobodnych wędrówek, prowadzących nierzadko przez punkty położone z dala od głównych tras, choć jest w nich również miejsce na opis blasku słońca odbijającego się od szklanych ścian wieżowców usytuowanych w centrum. Cichy utrwala to, co sami nierzadko obserwujemy, jeżeli tylko pozwolimy sobie na chwilę oderwać myśli od codziennej gonitwy: „To było godzinę po zmierzchu na placu Piłsudskiego. Na zachodzie niebo było jeszcze lekko dżinsowe. Pośrodku świecił księżyc jak srebrna litera «D». Nad placem krzyżowało się pięć smug po odrzutowcach. Lekko fosforyzowały. Na tej wysokości musiały być jeszcze resztki słońca. Jedną ze smug wiatr przesunął wolno przez księżyc. Rozjarzyła się na złoto. Wyglądało to jak przejście ogromnej wskazówki przez dwunastkę na zegarze”.
Cichy spogląda jednak nie tylko w górę albo w dół. Przygląda się też uważnie temu, co dookoła – drobnym scenom z codziennego życia, które wtopiły się w miejski krajobraz, stając się jego trwałym elementem. Stąd passus o widywanych regularnie braciach idących do sklepu („usiedli na stopniu hydraulicznego na rogu Ponieckiej, bo śniadanie trzeba było przecież wypić. Była szósta trzydzieści jeden”) albo fragmenty o zmarłym niedawno pijaczynie okupującym zawsze tę samą parkową ławkę, o którym jeden z jego znajomych opowiadał: „Miał żonę i dwóch synów, ale synowie dorośli, a żona lachę na niego kładzie, więc tu przychodził i siedział. Taki wielki, z wielkim brzuchem. Czwarty zawał. Ale skurwysyn się nie dzielił. Kiedyś trzy ćwiartki sam opierdolił i nikomu nie dał. A koleżeństwo to koleżeństwo, nie?”. Stąd także wzmianka o panu Henryku sprzedającym książki w różnych miejscach Warszawy i o burdelu na Chłodnej, który wszędzie rozrzuca swoje ulotki reklamowe („najczulszy marketing w mieście”).
Podobnych historii w każdym mieście znaleźć można bez liku, trzeba jedynie chcieć je dostrzec. Lektura Cichego do takiej czujności zachęca, wręcz domaga się odpowiedzi, dopełnienia prywatnym doświadczeniem. Zaprasza do podjęcia dialogu z rzeczywistością, która nas otacza, i przestrzenią, stanowiącą dla nas zazwyczaj nic nieznaczące tło codziennych wędrówek z jednego miejsca do drugiego. Proponuje zatrzymanie się na moment i chłonięcie chwili, odczuwanie jej w pełni. To luksus, na który każdy może sobie pozwolić.
Michał Cichy, „Zawsze jest dzisiaj”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2014